Dekonstrukcja uchodziła przez długi czas za błyskotliwy sposób czytania, demaskujący kolejne założenia, na których opierało się dotąd zachodnie myślenie. Jakkolwiek doceniano skrupulatność, z jaką prace Derridy radziły sobie z klasycznymi tekstami filozoficznymi i literackimi, mogło się wydawać, że wobec kwestii otwarcie politycznych i etycznych wykazują wyniosłą obojętność. Niemałą konsternację musiał zatem wywołać wykład wygłoszony przez filozofa w pierwszych dniach października 1989 r. w nowojorskiej Cardozo Law School, gdzie Derrida przedstawił lapidarną definicję swej metody: „dekonstrukcja jest sprawiedliwością”. Choć moment ten zwykło się wiązać z zaistnieniem w jego myśli tzw. zwrotu polityczno-etycznego, to bardziej słuszne byłoby twierdzenie (za którym opowiadał się sam filozof), że silny walor etyczności i polityczności tkwił w niej od samego początku. W ostatnich dekadach został jedynie zaprezentowany w bardziej wyrazisty sposób.
To wówczas uformowały się podstawowe ramy pojęciowe wydanych w 1993 r. Widm Marksa, książki, która trafiając do polszczyzny teraz, nie tylko nic nie straciła z tego, co w niej najbardziej intrygujące, lecz wręcz doskonale wstrzeliła się w najgorętsze debaty naszego czasu. To zresztą poniekąd rzecz o czasie – o tym, co nie mogąc się w nim nigdy uobecnić, stwarza szansę dla sprawiedliwszego świata.
*
Związki dekonstrukcji ze sferą etyczno-polityczną Derrida ujawnił w szczególnym momencie. Geopolityczny porządek, który podzielił świat po 1945 r., uległ pęknięciu i erozji. Upadek ZSRR, zwinięcie sztandarów „komunizmu” w państwach Europy Środkowo-Wschodniej, ich transformacja polityczno-gospodarcza oraz początek ekonomicznej integracji Europy stanowiły dla filozofa bardzo doraźny punkt odniesienia. Nie sposób uchronić się przed podejrzeniem, że ujawnienie nowego języka współgrało z wyłonieniem się problemów, z jakimi musiało skonfrontować się myślenie na progu nowej epoki. Co robić w sytuacji, w której – jak obwieszczano – koniec historii zdążył się już wydarzyć, nam zaś nie pozostaje nic innego poza fetowaniem pośród konsumpcyjnych rozkoszy definitywnego zgonu ostatniego z totalitaryzmów? Charakter tego święta natychmiast okazał się jednak dojmująco jednoznaczny i monotonny. Ewangelię nowych czasów pisano bowiem w upojeniu możliwościami, jakie przynosił nieregulowany wolny rynek. Mariaż neoliberalnej ekonomii z liberalną demokracją stawał się nieprzekraczalnym dogmatem, okazana mu zaś ufność i wierność prowadzić miały do „nowego wspaniałego świata”, wabiącego z całkiem nieodległej dali obietnicą powszechnego dobrobytu i stopniowego znoszenia społecznych krzywd.
Derrida z typową dla siebie przekorą, która w każdym zbyt krystalicznym porządku dostrzega zagrożenie, zaczął rozsiewać ślady czegoś, o czym rodzący się ład nie chciał wiedzieć i co miało z niego zostać wyparte. Nie podzielając zatem tej natarczywej chęci domknięcia dawnego i apoteozy nowego, Derrida miesza szyki, mąci krystaliczną czystość porządków lub po prostu nawiedza demokrację liberalną widmem, które ta chciałaby wypędzić. Krytykując neoliberalną wiarę Francisa Fukuyamy, ani przez moment nie staje się nostalgicznym piewcą minionego. Niewielu spośród francuskich intelektualistów formułowało tak jednoznaczną i nieprzejednaną krytykę „realnego socjalizmu” jak Derrida. Potępienie dla zbrodni i niesprawiedliwości, do których dochodziło pod szyldem komunizmu, nie powinno jednak wieść nas do całkowitego odrzucenia dorobku Marksa.