Od kilku dni nie może wyjść mi z głowy. Pamiętam nasze spotkania. Był rok 2006. Hamburg, St. Pauli. Sylwin Rubinstein miał wtedy 92 lata. Siedzieliśmy zazwyczaj w kuchni, w półmroku. Bluszcz, który oplatał okna, nie pozwalał światłu przedrzeć się do wewnątrz. Na podłodze Zuzek, gołąb (Sylwin przyniósł go z podwórka), z przetrąconą szyją nie mógł złapać równowagi i kręcił się w kółko z przechyloną główką. Na stole przed zdjęciem Małke, siostry Rubinsteina, paliła się świeca.
Zdjęcie zrobił w Warszawie przedwojenny fotograf. Sylwin i Małke mieli wtedy po dwadzieścia kilka lat, jako Imperio i Dolores tańczyli flamenco u Moszkowicza w Adrii. Jeździli po całej Europie. Budapeszt, Bukareszt, Lwów, Hamburg, Lipsk, Wiedeń, Berlin.
W listopadzie 1940 r. trafili do warszawskiego getta. Mieszkali na klatce schodowej domu przy ul. Siennej. Udało im się uciec przez zakład fryzjerski. Był częścią murów getta, z wyjściem po aryjskiej stronie. Fryzjer poznał Rubinsteina, bo jak tańczył w Adrii, często ścinał u niego włosy. Nie chciał pieniędzy. Ściągnęli więc gwiazdy, trzy schodki i byli wolni.
To wtedy postanowili, że Małke („Nie martw się, nie wyglądam na Żydówkę”) pojedzie do Brodów po ich mamę i żonę Sylwina z dwojgiem jej dzieci. Rubinstein chciał, żeby umarli wszyscy razem. Pożegnał się z siostrą na dworcu. Stała na korytarzu. Próbowała otworzyć okno, ale się zacięło.
Małke, Sala i dzieci, i mama. Już ich nie zobaczył.
Przychodziłam do Sylwina przez tydzień. (Powstał z tego reportaż). Czasem oprowadzał mnie po swoim mieszkaniu w amfiladzie. Wszędzie leżały suknie. Jednokolorowe, wielobarwne, z długim trenem i bez. Kiedy któraś nawinęła mu się pod nogi, Rubinstein krzyczał: „Pierdolę te szmaty! Nienawidzę!”. Ale zaraz podnosił sukienkę i odkładał z czułością na miejsce.
Suknia pierwsza powstała po wojnie, w Berlinie. Uszył ją sam, z flagi nazistowskiej. Zaczął występować jako Imperia Dolorita. „Jak tańczę, pokazuję duszę i jestem bliżej siostrzyczki” – powtarzał.
Innym razem, gdy przychodziłam, włączał telewizor. W milczeniu czekaliśmy na film o Holokauście. Kiedy się zaczynał, Rubinstein podbiegał do ekranu z lupą i szukał Małke. „Nie widzę – powtarzał – A może już jej nie pamiętam, nie pamiętam”.
Płakał.
Ale potem nagle wyciągał kastaniety. Zawsze trzymał je na piersi w zamszowym woreczku. Wyprostowywał ciało. Jeden ruch ręki nad głową, wstrzymywał oddech. Środkowy palec delikatnie zginał. Poruszał dłonią. Bose stopy uderzały o podłogę. „Tak – mówił – tańczy mężczyzna”. Wtedy twarz mu łagodniała. Ramiona zataczały krąg, wzrok kierował na wprost. „Tak – mówił – tańczy kobieta”. Dłonie płynęły, oczy śledziły ruch palców. To były palce jego siostry Marii.
„Pamiętam” – szeptał.
Dwa lata temu, odkąd zaczęłam pracę nad książką o Zuzannie Ginczance, w moim „warsztacie” stoi kopia planu miasta, który znalazłam u Izoldy Kiec w jej opowieści o poetce. Podpisany „Szkic centrum Równego. Z pamięci wykonał T.B. 3 II.92”. Autor zaznaczył: łąkę, ślizgawkę, targowisko, gimnazjum, więzienie, szkołę, cerkiew, długo by wyliczać. Jest też sklep babci Zuzanny, w którego witrynie przed Bożym Narodzeniem dziewczyna przebrana za anioła klęczała kilka godzin. I jest coś jeszcze. Nie od razu to zauważyłam. Napis po lewej stronie, jakby za linią miasta. Dwa słowa – „Poza pamięcią”.