Mimo że przez większość swojego dorosłego życia mieszkałam w Europie, z pewnym wahaniem przyjmowałam propozycję napisania tekstu poświęconego „idei Europy”. W latach 1977–1980 studiowałam w Oksfordzie, a od 1982 r. do dziś mieszkałam w trzech europejskich państwach. Postrzegam siebie m.in. także jako Europejkę, jednak ci, którzy na mnie patrzą, nie widzą jej we mnie. Nie tylko dlatego że zazwyczaj nie oczekujemy po Europejczykach, by wyglądali jak ja, ale także z tego względu, że mieszkańcy tego kontynentu spodziewają się, że dany człowiek będzie miał tylko jedną tożsamość. Kiedy jestem pytana o moją tożsamość w Niemczech albo Austrii, często uśmiecham się i mówię, że jestem Berufsinderin (Hinduską z zawodu), ponieważ nie pracuję jako socjolog czy antropolog społeczny Europy, lecz jedynie w Europie.
Kiedy zastanawiam się nad tym, czym jest dla mnie Europa, moje przemyślenia krążą wokół trzech anegdot, które zapewne wprawiły moich rozmówców w taką samą konsternację jak i mnie.
1. Krótka lekcja dotycząca mnogich tożsamości. Kilka lat temu, kiedy wracałam ze Stanów Zjednoczonych do Zurychu, odbyłam rozmowę następującej treści z urzędnikiem imigracyjnym na lotnisku. Z wyrazem zdziwienia na twarzy dokładnie obejrzał on mój indyjski paszport, po czym powiedział: „Urodziła się pani w USA, ma pani indyjski paszport, ale adres berliński”. Wyciągnęłam więc moje szwajcarskie zezwolenie na pobyt, żeby udowodnić, że mieszkałam w Genewie, po czym pokazałam mu też moje nowe zezwolenie wydane w Austrii, myśląc, że najlepiej będzie, jeśli od razu okażę wszystkie aktualne dokumenty. Urzędnik wyglądał na całkowicie zdezorientowanego i zapytał: „To gdzie pani mieszka?”, a kiedy odpowiedziałam: „W Genewie, Berlinie i Wiedniu, ale także w Ahmedabadzie w Indiach”, spojrzał na mnie z pewnym zdumieniem.
I wtedy padły z jego ust słowa, które mnie zupełnie zaskoczyły: „A gdzie czuje się pani jak w domu?”. Powiedziałam, że to skomplikowany temat dotyczący różnych poziomów bycia u siebie w różnych miastach Europy i Indii, a jednocześnie czułam, że to, gdzie jest mój dom, bardziej określają ludzie, z którymi przebywam, niż miejsca. Rozmowa poszła więc w niespodziewanym kierunku, a ja poczułam ulgę, że – jakkolwiek mogę się wydawać dziwna – udało mi się przekonać urzędnika, iż nie stanowię zagrożenia dla Europy. Następnie zapytał, czy pracuję w tych wszystkich miejscach i w ilu językach. Wywołało to temat różnych poziomów mojej biegłości w posługiwaniu się trzema językami europejskimi i pięcioma indyjskimi oraz tego, że w dwóch z nich nie umiem pisać ani czytać, mimo że mówię dosyć płynnie. Ostatecznie padło pytanie: „A po jakiemu pani śni?”, na co odparłam: „To zależy od treści snu”.
Czy Europa potrafi stworzyć przestrzeń dla tego typu mnogości języków, przepychanki tożsamości, różnorodności często sprzecznych wizji i wielości głosów, które istnieją nie tylko w każdym społeczeństwie i na całym kontynencie, ale również w jednej osobie, w każdym z nas i które są w ciągłym dialogu? Nie wydaje mi się, żebyśmy potrzebowali jedynej lub jednolitej wizji Europy czy np. Indii bądź Afryki. Taka jednolitość nie tylko prowadzi do wymuszonej jednorodności i mentalnej monokultury. Jest ona również oparta na wykluczającym modelu kształtowania tożsamości chrześcijan, muzułmanów czy hindusów z całą przemocą, która się z tym wiązała w przeszłości i wiąże się dziś. Biorąc pod uwagę bogatą różnorodność Europy, trzeba przyznać, że jej siła tkwi w tym, iż nie posiada ona tylko jednej duszy.