Postulat ten logicznie wynika z faktu dziejącej się – obecnie szczególnie szybko – zmiany cywilizacyjnej, która pociąga za sobą również głębokie przemiany w języku. Literackie idiomy przeszłości, w których powstawały fundamentalne teksty kultury uniwersalnej, z czasem stają się coraz mniej zrozumiałe dla przychodzących pokoleń – a przecież domagają się one ciągle nowej interpretacji. Dlatego Francuzi już od dawna muszą swoje chansons de geste tłumaczyć na współczesną francuszczyznę; podobnie czynią Grecy – nie tylko z dziełami Homera, ale również Herodota, Platona czy Ksenofonta. Nie inaczej jest w Chinach itd. Szczególnie wymowne są w tym względzie dzieje przekładów Biblii w rozmaitych krajach: w każdym z nich powstało w ciągu ostatnich kilkuset lat co najmniej kilka, a nierzadko nawet kilkanaście przekładów Pisma Świętego. Tu sytuacja jest szczególnie poważna. Ponieważ przekłady na dotychczas używane języki „naturalne”, etniczne, coraz szybciej stają się dla wiernych coraz mniej zrozumiałe, prof. Anna Wierzbicka z Australii podjęła próbę skonstruowania uniwersalnego „idiomu biblijnego”, w którym podstawowe słowa, oznaczające realia czy pojęcia, miałyby postać rozbudowanych definicji… Nie umiem wyobrazić sobie, jak w praktyce ów nowy idiom miałby funkcjonować na gruncie, przykładowo, chińskim czy tybetańskim. Nie wiem też, jakie są dalsze losy tego pomysłu; zresztą nie sądzę, by mógł się udać. Ale… pożyjemy, zobaczymy.
Powód i cel takich działań jest prosty: są one warunkiem koniecznym (choć także niewystarczającym) zapobieżenia groźbie zerwania ciągłości kulturowej. Wyjaśniam, że pojęcie to pojmuję jako zdolność, w wymiarze wspólnotowym i jednostkowym, rozumiejącego i twórczego korzystania z dorobku poprzedzających nas pokoleń.
Tu rodzi się we mnie zasadnicza wątpliwość. Czy nie jest już aby za późno na kontynuowanie nakreślonego wyżej modus operandi?
Sądzę mianowicie, że jesteśmy świadkami dramatycznego regresu kultury humanistycznej we wszystkich nowoczesnych społeczeństwach; zjawisko to pozostaje w sprzężeniu z ciągłym pogarszaniem się jakości ogólnego wykształcenia na wszystkich poziomach – a najjaskrawsze jest chyba na uniwersytetach. U nas niemało studentów (a nawet absolwentów) polonistyki ma kłopoty z rozumieniem – już w planie elementarnym, językowym – utworów nie tylko Reja czy Kochanowskiego, ale nawet Sienkiewicza i Prusa, ba, nawet pisarzy nam współczesnych! (Od pewnej pani profesor usłyszałem, że w trakcie analizowania wiersza Wisławy Szymborskiej Głos w sprawie pornografii zorientowała się ona raptem, że studenci nie rozumieją słowa „rozpusta”… itd.; takie sytuacje – wiem o nich od moich przyjaciół profesorów krakowskich wyższych uczelni – idą w tysiące.) Nasze młode pokolenie posługuje się językiem przygnębiająco ubogim, nieporadnym, w swoich strukturach składniowych i gramatycznych zredukowanym do minimum; pełno w nim wytartych klisz leksykalnych, błędów gramatycznych oraz zapożyczeń i kalek z angielszczyzny – równie zresztą prymitywnej jak tych młodych ludzi polszczyzna i bardzo często niepotrzebnych. Rzekomo powszechna dziś wśród młodych znajomość angielskiego jest mocno zmitologizowana. Z własnego doświadczenia dydaktycznego wiem, że co prawda na ogół wystarcza ona do komunikacji doraźnej, na poziomie basic, pozostając jednak wyraźnie poniżej owego minimum językowej kompetencji, która umożliwiałaby rozumiejącą lekturę bodaj nawet Wyspy skarbów, nie mówiąc już o Melville’u, Steinbecku czy Szekspirze.