Z pozoru wydawać by się mogło, że cel tak szczytny jak przyszłość planety (wątek katastrofy ekologicznej jest stałym elementem dyskusji klimatycznych) nie powinien budzić kontrowersji, a od zatroskanej o środowisko naturalne ludzkości można by oczekiwać pewnej elementarnej wspólnoty stanowisk. Ale to tylko pozory, gdyż w kwestiach rozwiązań globalnych, które dotykają sfer tak kluczowych, jak gospodarka energetyczna, transport, rolnictwo czy – last but not least – indywidualne style życia, mówienie jednym głosem przez społeczność międzynarodową graniczyłoby z cudem. Zwłaszcza że w grę wchodzą też fundamentalne różnice interesów nie tylko między bogatym światem uprzemysłowionym a państwami rozwijającymi się, lecz również pomiędzy przedstawicielami potężnych gałęzi gospodarki.
Społeczność międzynarodowa co najmniej od lat 90. ubiegłego wieku zmagała się więc z dylematem ograniczenia emisji CO2 przy jednoczesnym utrzymaniu wzrostu i niwelowaniu różnic rozwojowych między poszczególnymi kontynentami. Skutki tych zmagań były raczej mizerne. Podstawowy dokument w tej materii, protokół z Kioto, dość powszechnie krytykowano jako niewystarczający, a na dodatek jego ratyfikację kategorycznie odrzuciły Stany Zjednoczone, bądź co bądź największa gospodarka świata i największy „producent” dwutlenku węgla. Przygotowywana od kilku lat „Kopenhaga” miała to zmienić, tworząc nowy konsens klimatyczny (wybór życzliwszego tej sprawie prezydenta Obamy zwiększał szanse porozumienia), ale jeszcze zanim tysiące delegatów ściągnęły do stolicy Danii, nad całym przedsięwzięciem zaczęły się gromadzić ciemne chmury. W listopadzie do światowych mediów „przeciekła” korespondencja elektroniczna z czołowego ośrodka badań nad klimatem (CRU) przy angielskim uniwersytecie w Norwich, która – delikatnie mówiąc – dowodziła, że w środowisku naukowym istnieją podziały co do istoty problemu, a mianowicie pytania, czy rzeczywiście mamy do czynienia z globalnym ociepleniem. Wskazywała też na dość wyraźne próby izolowania przeciwników głównego nurtu badaczy, co z pewnością nie dodawało wiarygodności ani splendoru całemu środowisku klimatologów. I choć profesor Phil Jones, szef ośrodka w Norwich, w następstwie tej afery ogłosił, iż „zawiesza” – do wyjaśnienia sprawy – pełnione przez siebie funkcje kierownicze, a większość ekspertów utrzymywała, iż skandal nie przekreśla wyników wieloletnich badań potwierdzających zmiany globalnego klimatu, to ujawnienie maili z CRU podważyło wiarę w sukces kopenhaskiej konferencji, nawet jeśli – wbrew opiniom sceptyków – zupełnie jej nie skompromitowało.
Same obrady w Kopenhadze od początku naznaczone były podziałami i chaosem, które z czasem zdawały się tylko pogłębiać. Próby wprowadzenia do końcowego traktatu zapisu o maksymalnie dopuszczalnym wzroście temperatur o 1,5 stopnia Celsjusza (podjęte przez małe państwa wyspiarskie, takie jak Malediwy czy Tuvalu) spełzły na niczym; koszty takiego zobowiązania były dla wielu delegacji zbyt wysokie. Z kolei zmiany procedur weryfikacyjnych dotyczących ograniczenia emisji, postulowane przez kraje najbardziej rozwinięte, wywołały bojkot obrad przez grupę państw rozwijających się. Grupa ta (przewodził jej Sudańczyk Lumumba Di-Aping) działała w sposób na tyle zorganizowany, iż zachodni obserwatorzy zaczęli podejrzewać zakulisowe próby dyrygowania tym gremium przez Chiny, najwyraźniej niezbyt zainteresowane instrumentami ograniczającymi ich zdolności produkcyjne i konsumpcyjne. W końcu pojawiło się realne zagrożenie całkowitego fiaska konferencji, które wymusiło gorączkowe pertraktacje i aktywne zaangażowanie liderów „z najwyższych półek” niemal do ostatniej chwili…