Agnieszka Pietruszka: Panie Profesorze, czym dla Pana jest miłość?
Stanisław Balbus: Wszystkim. Dla mnie jest wszystkim. Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Bez niej wszystko, czym się zajmuję, co mam jeszcze do zrobienia, co mogę jeszcze ofiarować innym, czyli wszystko, co trzyma mnie przy życiu, byłoby jakieś niepełne, jednowymiarowe, oderwane od całości, wymuszone. No, jednym słowem, byłoby nie w pełni moje.
Zawsze Pan tak uważał?
Zdziwi się Pani zapewne, ale właściwie dopiero od progu starości. Kiedyś wydawało mi się, że miłość, erotyczna miłość, jest przywilejem młodości; a potem można już tylko pielęgnować piękne wspomnienia po niej, choćby i ciągle we dwoje. Często chyba się tak uważa. Takie też mniemanie podtrzymuje w ludziach od wieków literatura. Można sobie wyobrazić Tristana i Izoldę na starość? Nie bardzo, prawda?
Dlaczego miłość zwykle kojarzy się z młodością?
Pewnie dlatego że, zwłaszcza w młodości, zbyt często i zbyt łatwo utożsamiamy miłość z zakochaniem, a więc szczytowym natężeniem emocji, ekstazą miłosną, namiętnością, oczarowaniem. Lecz taki stan emocjonalnego napięcia nie może trwać wiecznie. Dlatego drugą twarzą, czy kolejnym etapem, namiętnej miłości tak często bywa cierpienie. Nie teoretyzuję. Mówię o własnych doświadczeniach z czasu młodości. Skądinąd dotąd dla mnie pięknych, chociaż wtedy bolesnych, a teraz już zatartych. Tego, że miłość jest wszystkim, że jest kwintesencją naszego bycia w świecie, przeważnie „na bieżąco” się nie dostrzega. Nie ma kiedy. Gdy człowiek jest zakochany, wówczas takie „wszystko”, czyli cała reszta świata, wydaje mu się nieważne. Zakochani najchętniej odgradzają się od świata, uważają się za samowystarczalnych. Świadczy o tym przecież i język wyznań miłosnych: „Świata za tobą nie widzę”, „Świat się dla nas nie liczy”, „Oddałbym cały świat za jeden twój pocałunek” itd. Z drugiej strony – dla kogoś, kto w ogóle nikogo nie kocha (przypadek rzadki, ale się zdarza), lub kochał i przestał kochać, miłość wydaje się tylko jakimś nadzwyczajnym, a często i uciążliwym, zbyt kosztownym, zbyt wiele wymagającym dodatkiem do normalnego życia. Z perspektywy moich siedemdziesięciu paru lat, na podstawie obserwacji bliźnich i osobistych przeżyć – wiem teraz na pewno, że miłość nie zna wieku i że w „chłodnej starości” może być równie gorąca, intensywna i ważna.
Moja ostatnia miłość była i jest najważniejsza. Najważniejsza ze wszystkich miłości poprzednich i najważniejsza ze wszystkiego, cokolwiek mnie w długim moim życiu spotkało.
Wydobywa i skupia w swym wieczornym świetle sens ze wszystkiego, co robiłem i co zrobiłem, kim się stawałem, kim jestem. Nieważne, czy moje życie potrwa jeszcze parę lat czy tylko parę miesięcy. Mówię o mojej miłości do Zosi – Zofii Iwańskiej, primo voto Nowak – Zosi, która zdarzyła się w moim życiu jakiś czas temu i pozostaje trwale w samym jego środku. Jest moim życiem. Ogarnia teraz jego całość. Decyduje o hierarchii ważności życiowych spraw, problemów, zdarzeń, osób, miejsc, chwil… Przenika i wypełnia cały mój świat, w najmniejszym stopniu go nie przysłaniając, nie odsuwając na plan drugi. Przeciwnie – rozświetla go i dopełnia. Ożywia.