Michał Jędrzejek: Zajmuje się Pan kognitywistyką, psychoanalizą i teorią polityczną. Kiedy odkrył Pan autorów z nieco innego obszaru, przedstawicieli tzw. warszawskiej szkoły historii idei: Leszka Kołakowskiego (1927–2009), Bronisława Baczkę (1924–2016), Krzysztofa Pomiana (ur. 1934) i Marka J. Siemka (1942–2011), którym poświęcił Pan swoją nową książkę Filozof i terytorium?
Szymon Wróbel: Niewątpliwie bardzo późno. Mam wrażenie, że całe moje życie intelektualne dojrzewałem, aby dostrzec, że tak niedawno po tych samych warszawskich ulicach, po których idę na uniwersytet, spacerowali i dyskutowali ze sobą ci czterej ważni filozofowie. Długo ignorowałem ich obecność. Pamiętam, jak na ostatnim roku moich studiów, pod koniec lat 80., udało mi się zdobyć Jeśli Boga nie ma… Kołakowskiego. Nie przeczytałem zbyt dokładnie tej książki. Szybko i z pewnym rozczarowaniem odłożyłem ją na półkę. Fascynowała mnie wtedy świeżo przetłumaczona Historia szaleństwa Michela Foucaulta. To symboliczne zestawienie. Z jednej strony Kołakowski, który wydawał mi się zupełnie anachroniczny, zajmujący się – tak sądziłem – zbyteczną i mało interesującą hipotezą Boga oraz różnymi typami doświadczenia boskości: Bogiem mistyków, Bogiem rezonerów, Bogiem ludzi pokonanych przez życie. Chyba patrzyłem na te tematy z jakimś rozrzewnieniem, z uśmiechem, a nawet ironią. Z drugiej strony byli asymilowani przeze mnie pełnymi garściami francuscy struktura-liści i psychoanalitycy oraz anglojęzyczni językoznawcy pokroju Noama Chomsky’ego, poruszający kwestie, które mnie wówczas pasjonowały: relacja wiedza–władza, teoria dyskursu, polityczna dominacja i wykluczenie, język i poznanie, maszyna i umysł.
Jak odnosił się Pan do medialnej popularności Kołakowskiego po 1989 r.? Niektórych drażnił jego status dyżurnego filozofa III RP, koncentrującego się na zagadnieniach religijnych, zajmującego mało wyraziste stanowisko polityczne i kontestującego dużą część współczesnej myśli filozoficznej.
W latach 90. czytałem drobne teksty, religijne i polityczne, które Kołakowski publikował np. w „Gazecie Wyborczej”. Nie rozumiałem jednak, że problemy znaczenia mitu, roli religii, uznania ludzkiej niesuwerenności i ułomności są obecne u niego co najmniej od książki z lat 50. o Benedykcie Spinozie, która – jak twierdzę w Filozofie i terytorium – niejako ustawiła jego późniejsze poszukiwania. Artykuły polityczne – o Europie i współczesnej kulturze – miały zaś, jak przypuszczam, kształtować w Polsce pewien rodzaj rozumu publicznego, uporządkowanej argumentacji, ale też, często szkodliwej, poprawności politycznej. Może to porównanie nieco na wyrost, ale Kołakowski w pewnym momencie zaczął odgrywać w Polsce podobną rolę jak Jürgen Habermas w Niemczech. Nie grał już roli błazna, o której pisał w słynnym eseju Kapłan i błazen, lecz stawał się filozofem prawodawcą, wygłaszającym swoje „słuszne poglądy na wszystko”. Ciekawe byłoby porównanie roli Kołakowskiego z tą Zygmunta Baumana, który w tym samym czasie zajął miejsce „tłumacza” balansującego między różnymi kulturami, językami, instytucjami. Kołakowski wkroczył w sferę rozumu publicznego, nie porzucając żargonu filozoficznego i nie dostosowując się do języka gazet. To musiało skończyć się zajęciem roli kapłana. Wiem, że taka postawa irytowała część nowego pokolenia intelektualistów. Mnie to nie przeszkadzało, raczej ignorowałem ten typ publicznej obecności filozofii.