No co? Daleko jest, pusto, myśl ma się gdzie rozprężać. Rojenia i przywidzenia z Czelabińskiem gdzieś w oddali po lewej. Wcześniej Samara i Ufa tak samo ledwo się zjawiły na horyzoncie z tą swoją poszarpaną linią blokowisk, niebotycznych kominów, wież rektyfikacyjnych, zbiorników, splotem rurociągów drenujących wnętrze ziemi. Zielone wzgórza Baszkirii i czarne kratownice szybów naftowych. Aby za Ural, bo tam przestrzeń rozleje się szeroko jak woda, gdy równinę zagarnia powódź. Bo przecież się jeździ, żeby mieć spokój, żeby świat nie cieśnił się jak na co dzień. Coś tam niby wiesz: w Borysoglebsku Marija Spiridonowa zabiła gubernatora Łużeniowskiego, w Jekaterynburgu Jurowski zabił cara, w Bugulmie Hašek był komisarzem… Ale to nie przeszkadza, nie przesłania krajobrazu. Nasącza go tylko dwuznacznym światłem ludzkich czynów. Ten blask raz po raz przygasa, blednie, ledwo się tli przez długie godziny i setki kilometrów, by na chwilę rozbłysnąć, powiedzmy, w Iszym. Albo w Bogotoł, gdzie półślepy od dwunastogodzinnej jazdy, znalazłem w końcu nocleg w komnatach otdycha na kolejowym dworcu. Przez okno widziałem czarny obły grzbiet składu, a tuż przed snem usłyszałem, jak megafony ogłaszają jego odjazd do Władywostoku. Na skraj kontynentu więc, gdzie ziemia przełamuje się, osuwa i zamienia w oceaniczne dno. Można o tym rozmyślać nocą w Bogotoł. W dusznym pokoju z siatką w oknie, z którego widać czarny grzbiet pociągu jadącego na skraj ziem.
Po co więc? Żeby na to wszystko patrzeć czy po to, by widzieć, jak znika, jak się rozwiewa niby dym, by odsłonić następne, które też przepadnie? Roztarte w palcach czasu na proch, na pył, na nicość. Jak tamten wieczór na tysiąc sto czterdziestym kilometrze Wielkiego Szlaku Bajkalskiego. Ciężarówki powoli zjeżdżały na strzeżony parking. Syberyjski upał o zmierzchu trwał w najlepsze. Po godzinie kierowcy zaczynali kolejną flaszkę. Siedzieli na ławce przed barem, brzuchaci, w podkoszulkach i szortach. Mówili podniesionymi głosami. O coś się spierali, ale siedziałem na tyle daleko, że rozumiałem tylko pojedyncze słowa. Rozbiło się jakieś szkło. Nadjechał policyjny radiowóz, stara łada. Wysiadło dwóch młodych mundurowych i podeszło do dalnobojszczików. Ale interwencja po chwili zmieniła się w rejteradę. Policjanci zaczęli się cofać, a kierowcy napierali, nabierając masywnego rozpędu. Na przedzie kroczył największy, w kraciastych gaciach, klapkach na bose stopy i nagi do pasa. Krzyczał, że był w Czeczenii i chuja mu mogą zrobić. W ręku miał butelkę z resztką piwa. Cisnął nią w radiowóz. Odbiła się od dachu i potoczyła po ziemi. Inni schylili się po kamienie. Gliniarze wskoczyli do samochodu i w tumanie kurzu, na wstecznym, umknęli gdzieś w głąb wsi. I wszystko ucichło. Parkingowy w swojej budce spokojnie popijał piwo. To było jak chwilowa konwulsja, wyładowanie atmosferyczne. Potem bezkresna przestrzeń zasklepiła się, zrosła bez najmniejszej blizny. Mogła wchłonąć wszystko. Nie tylko tę awanturę, ale i bitwy, wojny, wędrowne ludy i osiadłe narody. Nie było sił na otchłań. Na te nazwy na mapie. Tagana, Juroknta, Piczunga. Ciśnięte Bóg wie czyim kaprysem w podmokły bezmiar. Może tam nawet już nikogo nie było. Może wszyscy umarli albo uciekli. Siedziałem przy Wielkim Szlaku Bajkalskim o zmierzchu, z piwem w dłoni, twarzą na południe i miałem to wszystko za plecami. Taganę, Jurokntę, Piczungę o trzysta, o czterysta kilometrów na północ, gdzie za miesiąc miały zamarznąć bagna. Jeśli w ogóle rozmarzły.