Podróżuję prawie wyłącznie w celach zawodowych. Jako antropolożka społeczno-kulturowa od lat prowadzę badania terenowe w Indiach. Wymogiem takich badań jest ich długotrwałość, co sprawia, że nie pozostaje mi wiele czasu na inne podróże i najchętniej wypoczywam w domu. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że moje własne autoidentyfikacje wcale nie muszą pokrywać się z tym, jak jestem postrzegana przez ludzi w terenie, zwłaszcza od kiedy prowadzę badania nad relacjami pomiędzy turystami a pracownikami nieformalnego sektora turystycznego w Indiach.
*
Turystyka do krajów tzw. globalnego Południa często jest postrzegana jako praktyka neokolonialna. Uprzywilejowani mieszkańcy metropolii mają być nowymi kolonizatorami zalewającymi mniej rozwinięte regiony świata, które przekształcają w zależne od własnych potrzeb „peryferia przyjemności”. Lista grzechów przypisywanych tak rozumianej turystyce jest długa. Wymienię je pokrótce, zanim pokażę, że sprawy nie są tak oczywiste, jakimi się jawią.
Turystykę obwinia się o pogłębianie globalnych nierówności ekonomicznych, głównie wskutek zjawiska nazywanego leakage, czyli odpływu wydawanych przez turystów pieniędzy z odwiedzanych krajów do korporacji Północy. Przykładowo: w Egipcie czy w Tunezji taki odpływ wynosi nawet 80%. Oznacza to, że na 100 dolarów wydanych przez turystę 80 wraca do firm mających swoje centrale w krajach pochodzenia turysty (wyciek taki następuje za sprawą agencji podróży, w których kupujemy wycieczki, linii lotniczych, sieci hotelowych, firm ubezpieczeniowych itd.). Zarzuty o eksploatację pojawiają się też w kontekście relacji pomiędzy turystami a mieszkańcami odwiedzanych krajów. Turystyka ma pociągać za sobą odpływ wykwalifikowanych pracowników z bardziej prestiżowych zawodów do lepiej opłacanego, choć dużo mniej stabilnego sektora usług turystycznych (prace pokojówek, kelnerów czy kierowców). To z kolei ma prowadzić do wzmacniania narzuconych przez kolonializm ról, ponieważ to mieszkańcy tzw. globalnego Południa usługują (najczęściej) białym turystom. A jeśli nawet mieszkańcy odwiedzanych krajów nie występują w roli kelnerów, to oczekuje się od nich, że będą elementami krajobrazu lub „typowymi reprezentantami Inności”. To dlatego Dean MacCannell określa turystykę etniczną mianem „zwierciadła rasizmu” – opiera się ona bowiem na pragnieniu spotkania nie drugiego człowieka, ale egzotycznego Innego. W rezultacie, jak stwierdza MacCannell: „Wartość innych, czy to będą Amisze czy derwisze, Eskimosi czy Latynosi, jest wymierna. Mogą być siłą roboczą i atrakcją turystyczną”.
Przede wszystkim jednak piętnuje się destrukcyjny wpływ turystów na lokalne kultury. Turystyka jest tu rozumiana jako scena, na której wystawia się kulturę w formie zgodnej z oczekiwaniami przyjezdnych, ukształtowanymi w dużej mierze przez kolonialną nostalgię. To z kolei ma prowadzić do utowarowienia jej różnych aspektów, które zaczynają być waloryzowane ze względu na ich wartość rynkową. Produkt, za który pobiera się opłatę, musi być dostosowany do potrzeb klienta: lokalne festiwale przenosi się na sezon turystyczny, a ich trwanie skraca.