Ta książka z bardzo wakacyjną okładką to zbiór tekstów Jarniewicza poświęconych różnym przejawom kontrkultury w XX w. Nie jest to zwarty, monograficzny tom, raczej wybór mniejszych, napisanych przy różnych okazjach artykułów traktujących o wywrotowych grupach i kontrowersyjnych postaciach z zachodnich krajów. Dokonuje przy tym – warto to zaznaczyć – selekcji jak bramkarz w nocnym klubie, bo interesują go burzliwe, smutne losy hippisów i beatników oraz grup mniej lub bardziej już zapomnianych, takich jak holenderscy provosi, berlińscy komunardzi lat 70., diggersi z San Francisco czy studenci, którzy zamiast czytać Eliota, postanowili podpalić miasto. Autor Scen z życia kontrkultury celowo ogranicza swoją refleksję do Zachodu: chyba ani razu nie pada słowo „Jarocin”, Owsiak występuje tylko raz (nie licząc blurba na okładce), a punk zaledwie kilka.
Jarniewicz wcale nie próbuje projektować długiej i zawiłej historii kontrkultury, która dawno, dawno temu przywędrowała do nas z zachodnich, wściekłych od wyzysku ziem, aby rozplenić się wśród szarej peerelowskiej gawiedzi i zaszczepić w niej szatańskiego bakcyla rock’n’rolla. Nie, to zdecydowanie trudniejsza i lepiej przemyślana opowieść o paru punktach w naszej historii, które z jednej strony wywołują uśmiech i przywracają wiarę, a z drugiej – są tak dojmująco smutne, jak smutny jest dzień, w którym orientujemy się, że naszą młodość zamiast w lustrze widzimy już tylko na zdjęciach.
Ryzyko wolnej miłości
Dla porządku przypomnę: kładziemy brukową kostkę, abyśmy mogli po niej chodzić, a wyjmujemy wtedy, gdy jesteśmy wściekli na świat. Kontrkultura to temat trudny, ambiwalentny – ma kolor kwitnącego słonecznika, ale też ciężar obowiązku, który w niektórych momentach historii zdecydowała się podjąć. Ilekroć w moje ręce trafia artykuł poświęcony historii i znaczeniu tamtych wydarzeń, odczuwam niechęć i strach. Niechęć, bo chciałbym, abyśmy wszyscy dali sobie spokój i przede wszystkim oddali go tym, którzy mieli czelność i odwagę stanąć przeciw tłamszącej władzy, nawet wówczas gdy stali naiwnie wyprostowani. Bunt – przecież to nie powód do wstydu, aby się przyznać – jest naiwny, a wściekłość i wrzask też takie są. Chciałbym, abyśmy pozwolili im spać spokojnie, bo oni nie potrzebują naszej uwagi i analiz, nie muszą też wiedzieć, czy ich życie i młodość cokolwiek wniosły lub cokolwiek zmieniły w naszej młodości.
I czuję strach, bo boję się, że któryś tekst spowoduje, że w końcu zmienię zdanie, a moja piękna laurka wystawiona w głowie tamtym, odrobinę tylko nietrzeźwym, ludziom runie na bruk jak wyburzany pustostan. Zmierzam do tego, że kontrkultura rzeczywiście zawierała szereg niebezpiecznych i niewygodnych sojuszy i romansów, które w najlepszym razie okazywały się ślepym ideologicznym zaułkiem, a w najgorszym przeradzały w terroryzm, przemoc, cierpienie i patologię. I śpieszę zapewnić: Jarniewicz, choć zajmuje pozycję badacza zdecydowanie uwiedzionego tym zjawiskiem, nie omieszka bez ogródek wytknąć gorszych, smutniejszych momentów, w których porwane rockowym riffem tłumy albo pogubione w kwasowych odjazdach umysły odbierały sobie lub innym życie.