Schell, wytrawny sprawozdawca, nie rości sobie pretensji do ocen; nie feruje sądów. Konsekwentnie rezygnuje z odautorskich komentarzy. Pozwala raczej wybrzmiewać temu, co dostrzeżone i zasłyszane. Jak np. wtedy gdy relacjonując atmosferę panującą w oficerskiej kantynie, całkiem „po prostu” – niemal en passant – przytacza słowa śpiewanej tam wieczorami piosenki: „Zbombardować kościoły i szkoły. / Pola ryżu zbombardować fest. / Pokażemy dzieciakom w wioskach, / Co to napalm jest” (s. 205).
Z takich właśnie fragmentów – niech to będzie strzęp rozmowy, kawałek propagandowej ulotki, pozornie nieznaczący epizod – konstruuje Schell swoją narrację o Wietnamie; o wojnie, jak często, oględnie i z niejakim zadowoleniem mawiało amerykańskie dowództwo: „innej niż wszystkie”. Innej przede wszystkim dlatego, że złożonej z dwóch części: wojskowej – a więc tej, która, przynajmniej oficjalnie, miała nadwątlić siły Wietkongu – i cywilnej, prowadzonej o „serca i umysły ludzi” (s. 97).
Tyle deklaracje. Podział na to, co militarne, i na to, co pozawojskowe, w warunkach rzeczywistego konfliktu okazał się bowiem, z wielu przyczyn, nie do utrzymania. Szło, w pierwszym rzędzie, o różnice kulturowe: Amerykanie, do cna na nie niewrażliwi, nie rozumieli – i w istocie nie chcieli zrozumieć – ludności wyzwalanej spod wpływów Wietkongu. „Azjatycki umysł” – nieprzenikniony i tak bardzo różny od „umysłu okcydentalnego” – jawił im się jako wciąż jeszcze wydany na pastwę atawizmów, z którymi biały człowiek Zachodu dawno już sobie poradził („[…] tutaj pierwszym impulsem jest siła. Tylko strach przed siłą daje efekt. […] Oni są tu tysiąc lat za nami, a my próbujemy ich wyedukować, żeby dociągnęli do naszego poziomu” [s. 105]). W oczach Amerykanów – dufnych reprezentantów kultury tyleż nobliwej, co uprzywilejowanej – Wietnamczycy wydawali się uosobieniem dalekiej i egzotycznej barbarii, którą należało utemperować, wyciągnąć z zacofania, wcisnąć we „właściwy” gorset cywilizacyjny. Ich obyczaje, religię i potrzeby, wbrew wszelkim zapewnieniom, po prostu ignorowali; otoczony „opieką” Amerykanina Wietnamczyk miał jeść to, co od niego dostał (nawet jeśli był to ryż podłego gatunku lub kasza, której – przez niedostatek opału – nie mógł sobie ugotować), i żyć tam, gdzie w czasie którejś z akcji przesiedleńczych został przez niego w pośpiechu rzucony (jeżeli miał szczęście, trafiał do jednej z prowizorycznych chat, które gęsto i bezładnie stawiano na obozowych klepiskach i do których budowy używano tego, co akurat nawinęło się pod rękę: słomy, dykty, szmat i kartonu; czasem zaś, gdy miejscowi urzędnicy nie zdążyli jej zawczasu rozkraść i upłynnić w miastach, z cienkiej jak pergamin blachy falistej).
Jeżeli więc bojownik Wietkongu w amerykańskim żołnierzu wzbudzał niepokój, to wietnamski cywil zwyczajnie go sobą drażnił („Z uchodźcami jest prawdziwy ból głowy. Nikt nie lubi się zajmować uchodźcami” [s. 120]). Wojskowi mówili o tym bez ogródek. Pewien sierżant, pytany o stosunek do miejscowej ludności, wyznawał: „Jem i śpię z tymi wieś-niakami od pół roku i (…) nie mam dla tych ludzi współczucia” (s. 139). Jeszcze inny, indagowany o to, czy nie powinno się zaprzestać bombardowań, w których ginęli ludzie niezwiązani z wrogą partyzantką, dodawał: „A jakie to ma znaczenie? To wszystko Wietnamczycy” (s. 139). W kontrze do takich stwierdzeń powstała właśnie ta książka. Jej największą zaletą jest przede wszystkim to, że do znanej już narracji o Wietnamie, w którym z nieba spadały częściej pociski niż deszcz, wprowadzono perspektywę cywilów, których głos okazuje się nierzadko bardziej przejmujący od huku wszystkich amerykańskich bomb.