Cały spektakl polityczny, którego obecność trudno przeoczyć, jawi mi się jak niezrozumiała gra – jej reguły są wprawdzie czytelne, lecz cel i stawka dramatycznie przeceniane. Trudno mi zrozumieć, by czyjąś najpoważniejszą ambicją mogło być stanie się super-urzędnikiem. Wszyscy dookoła przekonują mnie, że błądzę, i uświadamiają, pod jak przemożnym wpływem polityków się znajdujemy. Nie bagatelizuję tego, choć walczę po cichu o zachowanie rezerwatu tego, co radykalnie apolityczne. Nawet w polityczności szukam tego, co wymyka się samemu dyskursowi mocy. Unikam polityki.
Dlatego chętnie oglądam seriale o władzy. Zapewne działają tu te mechanizmy, dla których widzowie poznają historię Rain Mana, Dextera czy zastygają przed ekranami, obserwując mydlaną operę z życia surykatek. Inność i egzotyka przyciągają. Lubimy poznawać regiony naszego świata, o których istnieniu na co dzień nie wiemy lub zapominamy. Tak właś-nie mam z polityką. Po godzinach wypełnionych oswojoną codziennością zanurzam się w świat perwersji, ceniąc bardziej zmyślone historie niż serwisy informacyjne. Te ostatnie pokazują tylko fasadę spektaklu władzy; filmy i seriale starają się pokazać całą mechanikę tej dziwnej namiętności.
To mógłby być chyba dobry wstęp do felietonu o House of Cards. Ale nie będzie. I choć lubię perypetie państwa Under-woodów, to wyznam, że grany znakomicie przez Kevina Spaceya bohater na tle innych serialowych demonów władzy wypada dość blado. Od początku mnie to niepokoiło. Dlaczego jeden z największych liderów współczesnego świata wygląda jedynie jak chorobliwie ambitny funkcjonariusz administracji? Czy skala sprawowanej władzy, moc płynąca z rezydowania w Białym Domu nie powinny zmieść innych serialowych konkurentów, zarządzających mniejszymi poletkami? Tropem tych pytań chcę podążyć. Gdyż być może to ślad prowadzący do zrozumienia tego, co to znaczy opowiadać o władzy.
W moim prywatnym pejzażu serialowych ludzi władzy Franka Underwooda przesłania cień innego polityka. Jest nim Tom Kane, burmistrz Chicago z serialu Boss. Kiedy tylko pojawia się na ekranie, widać skondensowane zło, które może zniszczyć wszystkich. Kane chodzi ciężko, niezdarnie. Każdy jego krok jest krokiem tytana, jakby należał do starszej rasy bogów. Mogę sobie tylko wyobrażać, jaką pracę musiał wykonać Kelsey Grammer, dla amerykańskiej widowni uwięziony w 11 sezonach sitcomu Frasier, którego, na szczęście, nigdy nie widziałem. Efekt tej metamorfozy jest piorunujący: widzowie wierzą, że Kane jest czystym złem.
W serialu burmistrz wielokrotnie ogląda swoje miasto z ogrodu na dachu ratusza. Ta scena wraca. Dopiero z tej podniebnej perspektywy widać rozległość jego dominium. Chicago staje się Ameryką, całym światem. Gdzieś poza horyzontem jest Waszyngton, ale wierzymy, że centrum świata to właśnie ratusz. Prezydent Underwood nie posiada nawet części tej władzy i siły, choć wiemy, że przecież to on ma atomowe guziki i gorącą linię z Kremlem. Ten paradoks można wyjaśniać na wiele sposobów, odwołujących się do wartości realizacyjnych produkcji. Trywialna konkluzja może brzmieć: dobry serial o Chicago ma więcej mocy niż słaby o Waszyngtonie. Ale to przecież nieprawda, gdyż House of Cards to świetna opowieść, a Spacey zapewne jest większym aktorem niż Grammer. Być może napięcie, które staram się pokazać, odsłania nam jakąś prawdę o samej władzy, która nie jest powiązana z zasięgiem terytorium i obiektywną strefą wpływów. Dramat władzy może być bardziej prawdziwy i przekonujący na mniejszej przestrzeni. Dlaczego?