Ludzka pamięć – przekonuje autor wspomnień – ma ograniczoną pojemność. Nie tylko usuwa to, co nazbyt traumatyczne, ale też stale zacina się, zmuszając do repetycji; nie znosi nadmiaru, z bezliku zapisanych obrazów wysuwa na plan pierwszy zawsze kilka tych samych, najbardziej dojmujących. Z całego życia zostają więc tylko przyszpilone do kilku uprzywilejowanych okresów momenty i piszący nie ma innego wyboru, niż pogodzić się z tą selekcją; jego działalność zawsze będzie przecież polegać na eksponowaniu konkretu, podkreślaniu detalu. Na przypominaniu tego, co najbardziej ulotne: słów, które z czasem zmieniały znaczenie; dźwięków dopełniających obraz miasta, by potem odejść w zapomnienie; smaków, po latach nie do odtworzenia. Ten, kto wspomina, jest tylko medium: prawo głosu zostaje mu przyznane, gdyż jako jeden z niewielu jest w stanie odtworzyć urok ludowych porzekadeł, wracających w prywatnym języku rodzinnym, stukot końskich kopyt na bruku, tak charakterystyczny dla rosyjskiej stolicy u początku wieku, wątpliwy aromat gotowanej na kleju zupy, która wielu uchroniła przed śmiercią z głodu. Koncentracja na sobie to coś niepożądanego, wspominający winien jest czytelnikowi nieustanną powściągliwość, która staje się pomostem do unaocznienia. Indywidualna biografia podlega więc niejako spreparowaniu: usunięty zostaje z niej rys osobisty. Los jednostki liczy się bowiem o tyle, o ile jest reprezentatywny dla zbiorowości; w ujęciu Lichaczowa spisywanie wspomnień staje się właściwie tożsame z obowiązkiem dawania świadectwa. Dokument, który po sobie pozostawił, dotyczy przy tym przede wszystkim czasów stalinowskich: obszernie i plastycznie opisywany okres dzieciństwa i młodości to wszak tylko interludium, lata po śmierci Stalina są natomiast jedynie wzmiankowane i nie stanowią ważkiego punktu odniesienia. To, co najważniejsze, już się dopełniło – i wyznaczyło ramy przekazu.
Autor był z zawodu historykiem literatury i kultury, specjalizował się głównie w badaniach nad dziedzictwem dawnej Rusi. Jego naukowe zainteresowania i temperament we Wspomnieniach rzadko dochodzą bezpośrednio do głosu, należy je tu jednak, jak sądzę, osobno wyeksponować. Bo chociaż Lichaczow stara się być narratorem prawie przezroczystym, to jego profesjonalna wrażliwość przekłada się na rytm konstruowanej opowieści: próbuje on przecież, wychodząc od własnego doświadczenia, uchwycić mechanizmy przemian całej cywilizacji, stara się odpowiedzieć na pytanie o to, co stało się w I poł. XX w. z Rosją – i z Rosjanami. Słowem: nieustannie dąży do obiektywizacji. Jest kronikarzem o socjologicznym zacięciu, od samego początku właściwie świadomym, jak istotne pozostaje utrwalenie tego, co się dzieje, sportretowanie ludzi i sytuacji, nakreślenie nowej mentalności. Opowiada on o zagładzie dawnego świata i o postępującej sowietyzacji, daje wgląd w perspektywę ofiar (kolektywizacji, łagrów, blokady), tym bardziej wiarygodny, że w większości wypadków oparty na tym, co znane z autopsji. Rozpisuje anatomię terroru oglądanego od wewnątrz, bada uczciwie jego konsekwencje (indywidualne i zbiorowe). Co ważniejsze jednak – zdobywa się także na próbę budowania kontrhistorii, podważającej oficjalne wykładnie. Wierność wobec faktów – podkreśla – to powinność względem tych, których pozbawiono głosu; odwaga publicznego głoszenia tych racji to element dalszej walki o ich godność. Pognębieni mają prawo do moralnego oporu: i Lichaczow uparcie upomina się, by nie dać sobie wmówić, że rosyjskie społeczeństwo w dobie stalinizmu zostało całkowicie otumanione, pozbawione wiedzy o swoim losie, a tym samym – uwolnione od ciężaru podmiotowości. Postulując uczciwie rozważenie stanu społecznej świadomości tamtego czasu, autor Wspomnień domagał się nie tylko rewizji historii: niezbędne jest wyciągnięcie wniosków z tego, co było naszym udziałem – zdawał się mówić w 1995 r., gdy ukazało się oryginalne wydanie książki. Tylko wówczas będziemy mogli zastanowić się nad przyszłością Rosji i charakterem składającej się nań wspólnoty.