Jesień to czas, kiedy z uśpienia budzą się nie tylko studenci, ale także kościelne komisje czuwające nad tym, by kandydaci i kandydatki na duchownych zapewnili im lekturę poprzez pisanie długich i czasami średnio sensownych referatów. Wśród nas, pastorów in spe, krąży wiele teorii spiskowych, dlaczego akurat dzieje się to jesienią, a nie, załóżmy, latem, ale czy to nam się podoba czy nie, musimy owe referaty tworzyć, na przykład opis naszej wiary „poparty odpowiednimi cytatami biblijnymi, cytatami z teologów ewangelicko-reformowanych oraz pieśniami kościelnymi”.
Siedzę od jakiegoś czasu i wpatruję się w kolejne pytanie, na które mam napisać odpowiedź: „Czy możesz wskazać osobę, która twoim zdaniem najlepiej uosabia posługę duchownego Kościoła?”. Zastanawiam się, czy jest to pytanie podchwytliwe czy też komisja (złożona w połowie ze świeckich i duchownych, z parytetem kobiet i mężczyzn) naprawdę chce znać moje poglądy.
Myślę o tym, ponieważ właśnie czytam biografię pastora Williama (Billa) Sloane’a Coffina (1924–2006), w latach 1958–1975 kapelana Uniwersytetu Yale. Urodził się w rodzinie należącej do elity Nowej Anglii. Jego ojciec był obrotnym biznesmenem i dyrektorem Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Przodkowie od pokoleń studiowali na tej uczelni, której ukończenie dawało im – i zastępom białych protestanckich mężczyzn – przepustkę do dalszej kariery w administracji, polityce, palestrze i oczywiście w Kościele. Jednak rodzina Billa miała też i drugie oblicze. Jego stryj Henry Sloane Coffin (1877–1954) był wybitnym pastorem prezbiteriańskim, który stał na czele liberalnego skrzydła swojego Kościoła. Jako prezydent Union Theological Seminary w Nowym Jorku był jednym z liderów ruchu, który w latach 20. XX wieku doprowadził do pokonania i zmarginalizowania fundamentalistów protestanckich zarówno w życiu politycznym, jak i religijnym. I choć wywodził się z rodziny więcej niż zamożnej, przez całe życie był obrońcą biednych i robotników, często narażając się na zarzuty bycia „komunistą”.
Bill Coffin ukończył Yale Divinity School w 1956 roku. W tym samym roku został ordynowany na pastora i poślubił Ewę Rubinstein, córkę słynnego pianisty. Z tego czasu zachowała się anegdota o wymianie zdań na linii: światowej sławy teść–młody pastor. „Nigdy nie przypuszczałem – powiedział Artur Rubinstein – że będę miał za zięcia jakiegoś pastorzynę”. „A ja nigdy nie przypuszczałem – odrzekł Bill – że moim teściem będzie grajek i lowelas”.
Przytaczam tę anegdotę, bo cięty język będzie cechą charakterystyczną tego nieprzeciętnego kaznodziei. Początkowo pracował jako kapelan uniwersytecki w dwóch małych i elitarnych protestanckich college’ach w Nowej Anglii, oczywiście tylko dla białych. Już wtedy jego kazania gromadziły tłumy studentów i jednocześnie wywoływały irytację konserwatywnej elity. Listy bogatych darczyńców domagających się zwolnienia „czerwonego kaznodziei” staną się od tej chwili nieodłączną ceną jego posługi. Czym tak bardzo podpadł? Nawoływał do przyjmowania większej liczby Żydów, Murzynów i kobiet na studia, sprzeciwiał się elitarności klubów i stowarzyszeń studenckich, zwracał uwagę na to, że elitarność i ekskluzywność zawsze mają drugą, dużo mniej przyjemną stronę: wykluczenie i odrzucenie. A to, uważał, jest nie do pogodzenia z Ewangelią Jezusa Chrystusa. W 1958 roku został mianowany kapelanem uniwersyteckim Yale, bastionu białych, konserwatywnych politycznie, lecz liberalnych gospodarczo protestantów. W tamtych czasach w Ameryce była to pozycja porównywalna z prestiżem biskupa Krakowa. Ówczesny prezydent Yale (odpowiednik rektora), sam również wywodzący się z elity Nowej Anglii, szukał kapelana uniwersyteckiego, który nie bałby się stawiać wyzwań przed studentami i nie chował się za nudnymi i sztampowymi ceremoniami. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej zapytał Billa wprost: „Czy zamierzasz, tak jak twój poprzednik, święcić każdy cholerny wychodek w tym mieście?”.