Stancje zaczynają się tam, gdzie kończyły się Guguły. Tym razem bohaterka powieści Wiola Rogala podejmuje ryzyko i wykonuje ruch, przed którym niegdyś spanikowała. Niby dojrzewa do radykalnej separacji, zawartość jej walizki to nie tylko bielizna, kosmetyki i środki higieniczne, ale dziedzictwo Hektarów: ich realny i symboliczny kapitał. Ewokowany w snach, retrospekcjach i w postaci Kamila – etnografa, który niegdyś spisywał przyśpiewki dziadka, a teraz stał się jego spadkobiercą, a zarazem obiektem pożądania.
Częstochowa w II poł. lat 90. nie odstaje od innych miast okresu przejściowego. To miejsce formatujące się do przyszłego sukcesu, uwspółcześniona „ulica krokodyli” i w tym pejzażu, doskonale wsobnym i obojętnym na wszystko, co się dzieje na zewnątrz (bombardowanie Groznego czy katastrofa promu Estonia), ale i na los antybohaterów, Wiola Rogala zajmuje symetryczne względem Kamila miejsce – wysłuchuje niewysłuchanych, zbiera opowieści dogasające: Cyngi, Natki Roszenki, Waldka, Aleksa i matki przełożonej. Najbardziej niebezpieczne są jednak polska historia i wyprodukowany przez nią patriarchat (patriarchat niedojrzałych). To jest punkt zwrotny – dziewczyna ma do wyboru: system i rezygnację z marzeń o podmiotowości albo opór i budowanie własnej narracji. Krzyk niesie się „na cały blok, pół dzielnicy i wszystkie trzy Aleje z Jasną Górą wzięte”. Wszystko wskazuje na to, że jest to krzyk narodzin.
—
Wioletta Grzegorzewska
Stancje
Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2017, s. 188