Babcia Józia zawsze pachniała drewnem. Pamiętam, jak siadała przy piecu i strugała fujarki z wierzbiny. Grać na nich umiała średnio. Ale próbowała. Kiedy jej wyraźnie nie szło, tłumaczyła, że to przez „diabły nocne”, które przesiadują w dziuplach wierzb i straszą podróżnych.
Pachniała też ziołami. Znała ich nazwy. Wiedziała, co zrobić, gdy się komuś „w mózgu popsuje i dostanie pomieszania”: trzeba przygotować proszek chmielowy, czarcie żebro, lilię wodną, trochę maku polnego, korzonki waleriany i lepiężnika. Znała dokładne proporcje, wiedziała, jak wymieszać i jak podawać. A kiedy się już chory uspokoi – zapisała (zeszyt babci znalazłam trzy lata po jej śmierci w starym kredensie na strychu) – trzeba przyrządzić krwawnik z zadusznikiem, bylicą i odrobiną pomornika. Ostrzegała: „Z pomornikiem ostrożnie, bo w nieodpowiedniej ilości zastosowany, bywa trujący”.
Po zioła „na miłość” przychodziły do niej sąsiadki. Helka zza płotu z jedną krótszą nogą po wypadku na motocyklu, Rozalia („to połączenie lilii i róży” – mówiła do mnie, grożąc palcem), Gienia, co potrafiła oczami tak wywracać, że widać było same białka. Na miłość babcia zalecała tanecznik, czyli trawę zajęczą, jaskółcze oczko, kocimiętkę, urocznik, kulibabę i witkulę.
Najbardziej lubiła soboty. Znikała wtedy na cały ranek. Szła na łąki i do fartucha zbierała zioła. Potem razem rozrzucałyśmy je na prześcieradle rozścielonym na stole.
Jednym tchem wymieniała ich nazwy.
Bylica boże drzewko – matka wszystkich ziół.
Biedrzeniec przeciw zarazie.
Babka na rany.
Bukwica – „stróż ludzkich ciał i dusz o balsamicznym zapachu, skuteczna na wiele chorób, szczególnie na stłuczenia”.
Poderwaniec (inaczej cykoria podróżnik, batożki świętego Piotra, siwe kwiatki, suchotnik, twardostój, poruszeniec męski, uraźnik, zruszeniec) od zauroczenia. Rośnie przy drogach i na pastwiskach.
Dziewanna zwana gorzyknotem.
Anielska trąba, czyli dendera, diabelskie ziele, majka, datura albo cygańskie ziele. Szeptem wyjaśniała: na śmierć.
Sobacza lilija od kurzajek.
Kurzyślad na melancholię. Ale i na strupy.
Lubczyk ziele miłośnicze zwane też łakomym. „Najskuteczniejszy podany z kieliszkiem wódki. Choć nie działa długo”.
Wisielec „używany przez szarlatanów”.
Przestrach – trzeba spalić ziele, żeby pozbyć się strachu.
Dawniej czcią otaczana werbena nazywana łzą Izydy. Uspokaja nerwy.
Żywokost, czyli żywa kość, od złamań, zwichnięć i stłuczeń.
Ziele świętojańskie (babcia wiązała je w miotełki lub splatała jak wianki) nazywane krwią Chrystusową, dzwońcem, zanowytem, polną rutą, dziurawcem, „skuteczne na 99 chorób”. Najskuteczniejsze w Noc Kupały o północy. Chroni przed czarami, podobno dobre na opętanie i szaleństwo.
Kurdybanek, co leczył trądzik, wrzody i wzmacniał serce. Nazywali go też przerwą, bo przerywał bóle głowy. (Choć babcia uważała, że na ból głowy najlepszy jest łopian, odkąd ścięto głowę świętemu Janowi, a ta potoczyła się w rosnący tam właśnie łopian). Albo obłożnikiem, bo robiono z niego okłady. Pamiętam, że pięknie pachniały jego niebieskofioletowe kwiatki.