Bo już nie przesadzajmy. Sama czasem zżymam się na złą recenzję, ale zwykle przyjmuję ją z pokorą. Taka jest moja rola – piszę, a potem jestem oceniana.
Wokół tego zawodu narosło wiele stereotypów, które są znowu przyczynkiem do złośliwości. Jednym z częściej powtarzanych zarzutów jest rzekome niespełnienie literackie, które wzmaga frustrację widoczną później w recenzjach. Daleka jestem od psychoanalizy i nie sądzę, aby każda osoba czytająca chciała od razu pisać książki. Raczej powiedziałabym, że każda pisząca powinna czytać, ale to inny temat.
Kolejny zarzut to nieobiektywne, kumoterskie ocenianie literatury. Brak obiektywizmu wpisany jest przede wszystkim w wyrażanie swojej opinii. Co do uwikłań środowiskowych, to były, są i będą. W Polsce mamy jednak kilka osób, które nikomu się nie kłaniają i robią swoje. Przypisywanie całemu środowisku krytycznemu cech wspólnych jest zatem dość ryzykowne.
Jeszcze inni twierdzą, że współczesna krytyka sprowadza się głównie do streszczania treści. No, tu muszę się częściowo zgodzić. Rzeczywiście, większość recenzji opiera się na jednym schemacie: trzy czwarte opisu, „co tam się wydarzyło”, a potem akapit, że w sumie dobre, ale może niekoniecznie. Sama jako autorka stresująca się ocenami swoich powieści i opowiadań łapię się na tym, że omiatam wzrokiem teksty krytyków i koncentruję się tylko na ich końcu. Przecież nie będę czytała o tym, co jest w mojej książce, bo tyle to jeszcze pamiętam. Rzeczywiście, brak mi często analizy tekstu, porównań, nawiązania. W końcu mając odpowiednie narzędzia interpretacyjne, krytyk mógłby nakreślić nam mapę znaczeń, zaproponować tropy czytelnicze. To mogłoby być ciekawe również dla autora. Zwykle jednak ogranicza się do przytoczenia treści.
Tu zaczynają się kolejne utyskiwania: że współczesna „krytyka” ma do dyspozycji 2 tys. znaków w tygodniku i trudno przy tak małej przestrzeni rozwinąć aparat krytyczny, skoro ledwo starczy na upchanie oceny gwiazdkami. Nasuwa się natomiast pytanie: czy redakcje redukują literaturę do zamieszczenia okładki książki dlatego, że nie poważają tej dziedziny kultury (albo żadnej innej), czy dlatego, że recenzje są nudne jak flaki z olejem? A może to same wydawnictwa naciskają, aby zrobić wywiad z pisarzem, zamiast dawać „poważny” tekst o jego dziele? Jak pewnie się domyślacie, wszystkie odpowiedzi na te pytania brzmią: a i owszem. Kultura jest jak trąd – zamiast niej lepiej dorzucić coś o tzw. lifestyle’u. Jeśli już pojawia się taki temat, to zwykle w kontekście skandalu. Niewiele pism ma rozwinięty dział dotyczący literatury czy książek w ogóle. Dokonuję tego rozróżnienia, ponieważ na rynku jest coraz więcej tytułów niemających wiele wspólnego z literackim językiem. Myślę tu o poradnikach, zwierzeniach celebrytów i innych coachingowych złotych myślach. Bywa i tak, że w jednym piśmie ukazują się wzmianki o bajce Magdaleny Tulli i zestawie ćwiczeń fitness. Wszystko w dziale „książki”. Taka to demokratyzacja.