Kiedy jesienią ubiegłego roku razem z Romanem Graczykiem podejmowaliśmy decyzję o wystąpieniu ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, czyniliśmy to na znak protestu wobec braku reakcji SDP na – naszym zdaniem radykalne – upolitycznienie mediów publicznych (zwłaszcza TVP) po wyborach wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość. Media te – pisaliśmy w ogłoszonym wówczas oświadczeniu – „w ostatnich latach stały się tubą propagandową partii rządzącej. Treść i styl tej propagandy osiągnęły poziom przypominający nam praktyki z czasów »dekady dynamicznego rozwoju« lat 1970–1980. Podobna jest napastliwość wobec myślących inaczej niż rządzący, podobnie pomijane (lub minimalizowane) są fakty niepasujące do kreowanego obrazu rzeczywistości, nachalnie poszukuje się też wrogów »jedynie słusznej« linii partii i rządu. Media zwane dawniej publicznymi, a obecnie narodowymi, tworzą obraz rzeczywistości drastycznie nieadekwatny do faktów. Kreują pewnego rodzaju »nierzeczywistość« – zjawisko, którego powrotu w suwerennej Polsce nie oczekiwaliśmy w najczarniejszych snach”.
To właśnie temu oświadczeniu, jak podejrzewam, zawdzięczam zaproszenie do napisania dla „Znaku” artykułu porównującego język rządzonych przez PiS mediów publicznych i język królujący w tzw. środkach masowego przekazu w marcu 1968 r.
Na pierwszy rzut oka rzecz wydawała mi się dość prosta. Wystarczyło przecież, myślałem, sięgnąć do analiz prof. Michała Głowińskiego, autora Marcowego gadania, i pokazać, jak – wtedy i teraz – za pomocą języka buduje się obraz wroga (np. „Platforma ramię w ramię z esbekami…”); jak używa się słów jednoznacznie oceniających rzeczywistość (opozycja „totalna” w przeciwieństwie do „konstruktywnej”); jak zmienia się sens niektórych terminów (dobrym przykładem może być słowo „pucz”: według mediów sprzyjających rządowi ponad rok temu w Sejmie mieliśmy do czynienia właśnie z „próbą puczu”). Należało następnie zacytować kilka zbitek pojęciowych (takich jak „ulica i zagranica”), przytoczyć treść kilkunastu pasków informacyjnych (emitowanych zwłaszcza w TVP Info) i zrekonstruować mechanizm szczucia: przeciwko uchodźcom, fundacjom pozarządowym (zwłaszcza jeśli wśród ich działaczy są osoby związane np. z b. prezesem Trybunału Konstytucyjnego), lekarzom-rezydentom, sędziom czy wreszcie niektórym europarlamentarzystom (na czele z Różą Gräfin von Thun und Hohenstein).
Dobrze zatem wiedziałem, o czym powinienem pisać. Jednak na przełomie stycznia i lutego br. wybuchł spór o nowelizację ustawy o IPN. W jednym momencie tamte kwestie, choć obiektywnie nadal przecież bardzo istotne, subiektywnie straciły na znaczeniu. Bo – jak mówi stare powiedzenie – „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. A codzienne bolączki przestają być ważne, kiedy nadciąga kataklizm.