Anna Mateja: Syntetyczna krew w kolorze rozrzedzonej bieli, stenty wieńcowe wydzielające leki, nanocząstki odnajdujące komórki nowotworowe, pokrycia przeciwzakrzepowe do protez serca… Można by wymieniać i wymieniać. Skąd pomysły, które doprowadzają do tak różnorodnych wynalazków i odkryć?
Tomasz Ciach: W języku potocznym używamy słów „wynalazek”, „odkrycie” czy „innowacja” prawie jak synonimów, a to nie to samo. Bo jeśli niemal wszyscy naukowcy dokonali odkryć, to tylko niektórzy są zainteresowani wprowadzeniem ich w życie, czyli pracą nad wynalazkiem czy innowacją, które pozwolą zdobytą wiedzę wykorzystać.
Niels Bohr, uhonorowany Nagrodą Nobla za opisanie struktury atomu, czy inny laureat Nobla z fizyki Max Planck, którego prace stworzyły podwaliny mechaniki kwantowej, zapewniali, że interesuje ich wyłącznie nauka czysta. I nie zajmowali się zagadnieniami, które byłyby podyktowane konkretnymi potrzebami ludzi. Na drugim biegunie znajduje się np. Thomas Alva Edison, założyciel Edison Electric (potem General Electric), którego nie zajmowały odkrycia, ale wyłącznie praktyczna strona nowo pozyskanej wiedzy. W dorobku założonych przez niego laboratoriów jest blisko tysiąc patentów, w tym te najbardziej znane: udoskonalenie telefonu i żarówka elektryczna. Pomiędzy tymi biegunami są tacy uczeni jak Maria Skłodowska-Curie czy Ludwik Pasteur, którzy dokonywali znaczących odkryć naukowych, ale ich wykorzystanie też nie było im obojętne.
Dlatego Skłodowska-Curie działała na rzecz zastosowania pierwiastków radioaktywnych w medycynie, a z aparatem rentgenowskim znalazła się nawet w przyfrontowych szpitalach polowych podczas I wojny światowej. Z kolei Pasteurowi zależało na upowszechnieniu szczepień przeciwko wściekliźnie.
Oba akty są potrzebne: i odkrycie, i wprowadzenie go w życie.
Nauka prawdziwa, ale niewykorzystana, pozostanie jedynie niespełnioną obietnicą, np. przedłużenia życia, znalezienia pozakopalnych źródeł energii czy likwidacji przyczyn występowania głodu na świecie.
Sam zająłem się nauką dlatego, że nie potrafiłem sobie poradzić z rzeczywistością szpitala, gdzie trafiłem jako licealista, by wykonywać najprostsze prace. Chciałem studiować medycynę, więc moja mama, lekarz, której się ten pomysł nie podobał, wysłała mnie tam, żebym poznał „medycynę w akcji”. Zobaczyłem ciężko chorych ludzi, nieraz z odleżynami, umierających na zbiorowych salach, przepracowanych lekarzy. I przeszło mi. Tak źle znosiłem cierpienie pacjentów, a przede wszystkim własną bezradność wobec ich stanu, że zająłem się chemią i elektroniką.
Studiował Pan inżynierię chemiczną na Politechnice Warszawskiej, ale też biologię na Uniwersytecie Warszawskim.
Niemniej na początku nie zajmowałem się organizmami żywymi, ale lutowaniem i konstruowaniem przyrządów. Moja praca doktorska dotyczyła technologii otrzymywania nanowłókien i mikrowłókien polimerowych, które można wykorzystać w produkcji materiałów do filtracji gazów i cieczy. Filtry do powietrza i wody intrygowały mnie też podczas stażu podoktorskiego na uniwersytecie w Delft w Holandii. Ale, zgodnie z przysłowiem: co ma wisieć, nie utonie – medycyna do mnie wróciła, bo w Delft pracowaliśmy też nad stworzeniem technologii otrzymywania mikrocząstek do inhalacyjnego podawania leków. Odkryłem, że jako inżynier z krwi i kości też mogę pomóc chorym, nawet jeśli nie zajmuję się nimi osobiście.