Daniel Lis: Jakim cudem historia, którą opisał Pan w książce Noblista z Nowolipek, jest w Polsce całkowicie nieznana?
Marek Górlikowski: Trudno to zrozumieć. W po wszechnej świadomości Józef Rotblat nie istnieje. Nie mamy ulic jego imienia, parków, instytucji naukowych. Gdy myślimy o elektryku z Polski nagrodzonym Pokojową Nagrodą Nobla, w naturalny sposób przychodzi na myśl Lech Wałęsa. A mieliśmy dwóch takich, ale tylko jednego z brytyjskim tytułem szlacheckim: sir Josepha Rotblata.
To dziwne, bo przecież lubimy opowieści o wielkich rodakach. To nie tylko pokojowy noblista, ale i – co może zabrzmieć paradoksalnie – współtwórca bomby atomowej, nasz człowiek w Los Alamos. Jak syn furmana z warszawskich Nowolipek trafił do projektu Manhattan?
Wszystko wskazywało na to, że będzie elektromonterem po czteroletniej szkole rzemieślniczej, jak wielu Żydów w przedwojennej Warszawie. Wspominał później, jak wielkim przeżyciem było dla niego jedzenie obiadu w Los Alamos w towarzystwie sześciu noblistów i możliwość dyskusji z nimi. Był wtedy rok 1944, a on miał zaledwie 36 lat.
Na pewno zawsze był uparty i chciał się uczyć. Czytał powieści Juliusza Verne’a i Jerzego Żuławskiego, przedwojennego pisarza science fiction. Interesował się fizyką i matematyką, miał świetną pamięć. I nudził się w swojej pracy. Jego rodziny nie było stać na posłanie go do gimnazjum, by zdał maturę, ale w styczniu 1928 r. dowiedział się o istnieniu Wolnej Wszechnicy Polskiej, a to uczelnia, która nie wymagała matury. Czteroletnie studia mógł robić wieczorami, a w dzień pracować. W sekretariacie dowiedział się, że egzamin wstępny będzie nazajutrz. Był nieprzygotowany, ale chciał spróbować swoich sił. Część ścisłą zdał bez problemu, ale warunkiem przyjęcia było zaliczenie części z wiedzy ogólnej. Nie miał pojęcia o „wpływie Komisji Edukacji Narodowej z 1773 roku na współczesne wykształcenie w Polsce”, więc podzielił się własnymi przemyśleniami o tym, jak powinna być zorganizowana polska edukacja. Pisał nie na temat, ale egzaminator był pod wrażeniem oryginalnego wywodu. Został przyjęty.
Tam dostrzegł go Ludwik Wertenstein, przed wojną jeden z najwybitniejszych polskich fizyków.
Józef nie tylko był uparty, ale też miał szczęście do spotykania na swej drodze właściwych ludzi. Wertenstein był ojcem jego sukcesu: zauważył go, przyjął na adiunkta, tak naprawdę był promotorem jego pracy doktorskiej, choć oficjalnie nie został wymieniony w jej publikacji, bo Wolna Wszechnica Polska nie mogła nadawać stopnia doktora. Doktorat Józef obronił więc na Uniwersytecie Warszawskim.
W Pracowni Radiologicznej przy ul. Śniadeckich Wertenstein chciał stworzyć silny ośrodek naukowy fizyki nuklearnej, ale brakowało pieniędzy na drogie substancje, jak rad czy uran. W tamtym czasie znane były już cyklotrony, czyli urządzenia, które pozwalają prowadzić badania z neutronami nawet przy niewielkiej ilości tych substancji. Wiosną 1939 r. wysłał swojego najzdolniejszego asystenta na stypendium do Jamesa Chadwicka, odkrywcy neutronów, który budował cyklotron w Liverpoolu. Rok później Rotblat miał wrócić do Polski ze znajomością angielskiego i wiedzą, jak takie urządzenie zbudować.