Sąsiadka przybiegła przerażona.
Była pewna, że zaraz się zacznie.
Kilka osób widziało na polu mężczyznę. Kulawy o bladej jak trup twarzy, z pręgą na szyi po sznurze. Szedł wolno, ciągnąc na łańcuchu worek. Worek musiał być ciężki, bo mężczyzna dyszał i wysunął na brodę język. Jego łachmany ociekały wodą.
Nie, przedszkolanka (trzy domy dalej) widziała co innego: po polu szedł, ale nie mężczyzna, tylko diabeł o jednym kopycie, nawet jego oddech śmierdział siarką.
Inni też alarmowali: „leciała nad wsią chmara na czarno ubranych karzełków, a każdy z nich zamiast rąk miał wronie skrzydła u ramion” lub „w powietrzu unosiło się maleńkie dziecko ubrane na biało, a nogi jego obrośnięte były piórami”.
To nie dziecko, to „jakieś straszydło o ludzkich kształtach, tyle że głowę miało psa, a u ramion wielkie skrzydła. Wystarczyło, że nimi poruszyło, a już zrywał się wiatr”.
– Wczoraj koło sklepu – pan Henryk mógł przysiąc – pojawił się „ptak o ludzkiej czaszce zamiast głowy”.
A ten ognisty smok wśród chmur? A „fruwający wisielcy”? A chmara nietoperzy gnających gradową chmurę? A baba w podartych łachmanach, którymi robiła wiatr? A „garbus o twarzy potwora”? A tańczący kościotrup w powietrzu?
Byli tacy, co wiedzieli, skąd to wszystko, a najbardziej wiedziała Helka „spod lasu”, zawsze opowiadała tę samą historię.
Dawno, dawno temu, jeszcze przed potopem, żyły na ziemi olbrzymy. Stwory pół ludzie, pół demony. Bóg dał im jedno zadanie: miały robić chmury, a potem zaciągać je tam, gdzie on im każe. Latami słuchały Go bez sprzeciwu. Aż któregoś dnia się zbuntowały. Nie chciały słuchać rozkazów. Od teraz same będą decydować, co robić. Przybrały więc różne postacie i rozproszyły się po świecie. Nadal potrafiły być życzliwe ludziom, a nawet usłużne, musiały tylko czuć się szanowane. Żeby to sprawdzić zjawiały się u gospodarzy („tu siedział, na tej ławie pod oknem”), prosili o jedzenie, trochę wody. (Moja babcia twierdziła, że najbardziej smakował im kompot z mirabelek). Jeżeli z gościny byli zadowoleni, odciągali od pól deszcz lub pozwalali mu padać, ale tylko tyle, ile trzeba było dla dobrych plonów. Gorzej, gdy zadowoleni nie byli: wywoływali huragany, wiry, trąby powietrzne, rozdmuchiwali stogi z sianem, przewracali płoty. Do tego gradobicia i ulewy. Zabierali chmury, powodując suszę.
Chmurniki. Wietrzniki. Płanetniki. Obłoczniki. Powieszniki. Winy. Cugi. Kręcki. Diabły powietrzne. Różnie ich nazywała moja babcia.
Kiedy zmarła, został po niej dzwoneczek, poświęcony z intencją, nazywała go loretańskim, podobno pamiątka po pielgrzymce do Loreto we Włoszech. Stalowy, niewielki. Leżał zawsze koło wielkiego tremo w „zimnej izbie” obok święconej wody, ziół i gromnicy. Gdy nadciągała burza, obiegała izby w domu z dzwoneczkiem w ręku. Potrząsała nim, ile siły, by w dom nie uderzył piorun, a wiatr nie dokonał zniszczeń. Bo płanetnicy niczego na świecie nie boją się tak jak głosu dzwonów, ich dźwięk wyznaczał swego rodzaju święty krąg, którego nie mogły przekroczyć żadne złe moce.