Polega ona na tym, że co jakiś czas biedzę się przy komputerze i próbuję bezskutecznie naprawić cztery nędznej jakości selfie – wtedy jeszcze chyba nawet nie znałem tej nazwy – które kilka lat temu zrobiłem sobie i Jance Katz na tarasie jej ulubionego hotelu Alef na granicy Kazimierza i Starego Miasta, gdzie zawsze się zatrzymywała. Dodatkowym powodem rozgoryczenia jest fakt, że na trzech z tych zdjęć Janka ma wprawdzie ekstatyczny uśmiech, ale za to zamknięte oczy, a na tym jednym jedynym, na którym oczy są otwarte, widać tylko szelmowsko łypiące jedno z nich, bo tak mocno wtuliła się w moją szyję, że drugie niknie gdzieś pod uchem i moimi okularami. Zdjęcia są zrobione archaicznym Nikonem Coolpixem 4500, niezbyt pewną ręką, w złym świetle, i żeby nie wiem jak się nad nimi nabiedzić, zrobić z nich podrabianą sepię, niechciane cienie i prześwietlenia chytrze zrównoważyć, tu i tam co nieco wygładzić, tu trochę wyostrzyć, tam trochę zamazać – to i tak cały czas pozostaje melancholijna świadomość, że mogłem zrobić Jance dziesiątki lepszych fotografii, w różnych sytuacjach, kiedy byliśmy razem, lepszymi aparatami, w lepszym świetle, nie tak pospiesznie…
A teraz, kiedy Janka nie żyje, nie wrócimy już nigdy ani do Alefa, ani na Kazimierz, ani w żadne inne miejsce i nie zrobimy sobie żadnego selfie, które spełniałoby wymarzone kryteria estetyczne, aby równocześnie emanować sarkazmem, kojarzyć się z obrazem Marca Chagalla i mieć artyzm prozy jej ulubionego Sebalda. Muszę jednak przyznać, że lubię te zdjęcia, bo kiedy na nie patrzę, to natychmiast w pamięci odżywa mi tamten dialog, który się między nami wtedy rozegrał, jak zwykle objawiając to, co Janka miała najlepszego: słodko-gorzki humor i intelekt jak brzytwa Kuby Rozpruwacza:
– Czy ja będę dobrze wyglądała na tych zdjęciach? Bo nie jestem dziś najlepiej ubrana.
– Ależ Janka, ja je robię tylko dla siebie, na pamiątkę, a nie po to, żeby się chwalić i pokazywać innym
– A dlaczego nie?
II
O Jance rozmyślam zazwyczaj wtedy, kiedy biegnę. Albo uprawiam „wyczynową” jazdę na hulajnodze. A robię to dwa, trzy razy w tygodniu, po Sikorniku, wzdłuż Wisły lub Rudawy albo wokół Błoń, i słucham w trakcie tych czynności dość ekstremalnej muzyki. Twarz Janki najwyraźniej uprzytamnia mi się i ucieleśnia w czasie‚ gdy do moich uszu dobiega elektryczny jazgot wydobywany przez grupy w rodzaju The Ramones, The Clash czy Sleater-Kinney, których gitarzyści i gitarzystki nie patyczkują się ze słuchaczami i nie bawią w układanie zwiewnych fraz à la Anton Webern czy Giovanni Girolamo Kapsberger (jako XVII-wieczny wirtuoz lutni i teorbanu może chyba stanowić jakiś odpowiednik muzyka obsługującego elektryczną gitarę). Raczej, nie przebierając przesadnie w środkach, rozstrzeliwują mózgi odbiorcy seriami dobrze wymierzonych elektrowstrząsów. Perkusiści i wokaliści tych zespołów cackają się ze słuchaczami jeszcze mniej. Dla kogoś nieprzygotowanego brzmi to tak, jakby ktoś odtworzył na cały regulator wszystkie wydarzenia bitewne opisane w Mahabharacie, nie pominął przy tym żadnego z nich, a w dodatku zmieścił się w granicach trzech minut. Może dla zwolennika Podróży zimowej Schuberta nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale gdy zasuwa się pod stromą górę i siły z człowieka na 10 km całkowicie uchodzą (a do tego siąpi deszcz ze śniegiem i jest luty), to taka elektryczna kroplówka bezpośrednio do układu nerwowego pozwala się zmobilizować i sunąć dalej, mimo chęci natychmiastowego położenia się na mokrej ziemi, śniegu czy błocie i gorzkiego zapłakania. A na hulajnodze, pędząc beztrosko po alejkach parku Jordana, to się do tej muzyki wręcz tańczy.