Herbert – jak sądzę – pochwaliłby to, że Franaszek nie pisał jego biografii „na kolanach”. Sam ten gest uważał, owszem, za stosowny, bo na kolana padał, ale jedynie dla żartu (zachowały się fotografie Herberta klęczącego przed znajomymi poetkami czy poetami). To, co pisał o postawie wyprostowanej w swoich wierszach, dotyczyło innych sytuacji i okoliczności niż wygłupy towarzyskie. Widać, że Franaszek Herberta uwielbia – przekazuje wiedzę nie tylko o jego zaletach, ale i o wadach, nie zawsze go chwali, nie zawsze nawet przyznaje mu rację, ale też nie można powiedzieć, żeby go jednoznacznie krytykował. Nawet jeżeli pisze o czymś, co stawia poetę w niezbyt korzystnym świetle, szuka okoliczności łagodzących, stara się go wytłumaczyć, usprawiedliwić, wyjaśnić motywacje pewnych decyzji, zachowań, wypowiedzi. Bywa, że z niego żartuje, przyjmuje ton pobłażliwy – np. kiedy mowa o młodzieńczych listach poety, niewolnych od przechwałek i aluzji dotyczących życia erotycznego, zresztą naiwnych i rzeczywiście godnych pobłażliwego tonu. Bywa, że pozwala sobie na zgryźliwość wobec niego. Franaszek stara się opisać Herberta jako żywego człowieka, nie „gipsowego świętego w niebieskim kolorze” (t. 2, s. 832).
Po opisie sielskiego dzieciństwa Herberta w przedwojennym Lwowie, od którego zaczyna biograficzną podróż, przychodzi czas na omówienie pierwszej „kwestii naprawdę trudnej”, czyli II wojny światowej. Autor próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie: czy Herbert działał w konspiracji (z bronią w ręku)? Poeta twierdził, że tak. Zeznania świadków epoki, badania historyków, fakty zdają się temu przeczyć. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy Herbert mówił prawdę, czy „uprawiał automitologię” (t. 1, s. 206). Ani Franaszek, ani Joanna Siedlecka, która jako pierwsza poruszyła sprawę realności jego udziału w strukturach Państwa Podziemnego w swojej reporterskiej biografii Pan od poezji, nie mogli do końca ustalić, jak wyglądała prawda. Żadne z nich nie oskarża Herberta o kłamstwo, oboje zostawiają uchyloną furtkę, lecz wątpliwości pozostają. Franaszek pisze: „Od przyłapywania bohatera na zmyślaniu – pisze – bez porównania ważniejsza jest jednak chęć zrozumienia człowieka, który stał się genialnym poetą, ale może chciał być – lub też uważał, że powinien być, sądził, że inni oczekują od niego, by był – kimś innym” (t. 1, s. 206). I stara się swojego bohatera usprawiedliwić: „W polskiej mitologii nie ma miejsca dla artysty, który w chwili narodowej klęski dobiera odcienie purpury, cyzeluje rym, jest natomiast dla poety, który zamienia lirę na pałasz czy karabin. Rzecz w tym, że duchowa struktura Herberta zupełnie go do tej roli nie predestynowała. Nie był typem awanturnika, wcześnie dojrzałego mężczyzny, tak zwanego człowieka czynu” (t. 1, s. 206). Dodajmy, że Herbert nie był pierwszym wieszczem, który uniknął śmierci na barykadzie w walce o niepodległość ojczyzny. Przypomniała o tym jego siostra: „Może było z nim tak jak z Mickiewiczem i Słowackim, którzy jako słabego zdrowia uratowali się” (t. 1, s. 197). A ja dodam – może tak jak Mickiewicz i Słowacki ocalał po to, aby „dać świadectwo”?