Kiedy po tragedii smoleńskiej pisałem komentarz do majowego numeru miesięcznika, wyrażałem nadzieję, że może ona wpłynąć na zmianę obyczajów politycznych i obniżenie temperatury konfliktów partyjnych oraz wymusić nastrój powagi. Te nadzieje w znacznej mierze się teraz sprawdzają. Jak dotąd, mało jest w kampanii prezydenckiej nieczysto wyprowadzanych ciosów i agresywnych zachowań wobec politycznych konkurentów. Czuje się wyraźnie, że ta kampania odbywa się w cieniu narodowego dramatu. W przestrzeni publicznej znacznie mniej jest miejsca nie tylko dla politycznej brutalności, ale także dla błazenady. Większość mediów stara się to uszanować.
Z sił politycznych największą metamorfozę przeszedł PiS i jego kandydat na prezydenta. Niedawno w Zakopanem Jarosław Kaczyński zapowiedział, że będzie dążył do zakończenia wojny polsko-polskiej. Wielu komentatorów politycznych sądzi, że ta przemiana lidera PiS-u to jedynie posunięcie taktyczne, wynikające z chęci pozyskania umiarkowanych i wahających się wyborców. Tygodniki opinii podejmują analizy, czy możliwa jest osobowościowa przemiana ponad sześćdziesięcioletniego – bardzo wyrazistego dotąd – polityka. Kiedy jestem o to pytany, uchylam się od odpowiedzi. Nie dlatego, abym nie miał w ten sprawie własnych przypuszczeń. Uważam jednak za niestosowne spekulowanie na temat tego, co może się dziać w duszy tak ciężko doświadczonego człowieka. Dla mnie ważne jest coś innego. Jarosław Kaczyński, co prawda, nie wyparł się wprost koncepcji IV Rzeczypospolitej, ale mówi teraz o potrzebie narodowego pojednania, tolerancji dla innych poglądów i wspólnej pracy dla Polski. Na „twarze” swojej kampanii wybrał osoby umiarkowane i robiące dobre wrażenie. Te słowa i czyny ważą. Jeśli były tylko wyborczym posunięciem, nie tak łatwo będzie się z nich wycofać. Wiadomo, że istnieje część elektoratu PiS-u, która wolałaby konfrontacyjny, dobrze znany z przeszłości język swego lidera. Przemawiają do nich komentatorzy polityczni Radia Maryja oraz część publicystów i dziennikarzy sympatyzujących z ideą IV RP. Jednak obecnie to przede wszystkim oni mają problem. Dla Polski zaś jest bezwzględnie lepiej, że najsilniejsze ugrupowanie opozycyjne zrezygnowało z wojennej retoryki i podjęło rywalizację z PO o samodzielnie myślących i umiarkowanych wyborców. Oby trwale. Nie tęsknię bowiem za stylem kampanii parlamentarnej z 2007 roku.
Jest także inna zauważalna zmiana. Do roku 2005 zasadniczy podział polityczny w Polsce przebiegał pomiędzy silami wywodzącymi się z opozycji demokratycznej i ruchu „Solidarność” a lewicą o peerelowskim rodowodzie. Głębokość konfliktu pomiędzy PO i PiS-em, egzotyczne sojusze zawierane przez PiS w okresie sprawowania przezeń władzy, a także rozmiary przegranej postkomunistycznej lewicy w wyborach parlamentarnych 2005 i 2007 roku spowodowały zatarcie tamtego podziału. Potwierdzenie tej tendencji odnajduję w obecnej kampanii. Oto marszałek Komorowski wysuwa Marka Belkę jako swego kandydata na stanowisko prezesa NBP. Toczy się spór, czy dobrze zrobił, podejmując tę decyzję jako osoba tymczasowo tylko pełniąca urząd głowy państwa. Zasadnicze wątpliwości, choć wyrażane w kulturalnej formie, zgłasza Jarosław Kaczyński. Wysuwa je także lewicowy kandydat na prezydenta Grzegorz Napieralski, który ma powody, by obawiać się, że ten gest – wykonany przez marszałka Sejmu w kierunku osobistości wywodzącej się z SLD – skłoni część zwolenników lewicy do poparcia w pierwszej turze wyborów kandydata PO. Waldemar Pawlak wyraźnie daje do zrozumienia, że nie podoba mu się ani tryb, ani czas wskazania kandydata na stanowisko prezesa NBP, a także jego poglądy ekonomiczne. Jest jednak charakterystyczne, że w tych krytykach niemal nie słyszy się zarzutu, iż Marek Belka był dwukrotnie wicepremierem w rządach SLD i premierem – popieranym przez to ugrupowanie w schyłkowym okresie jego rządów. Sondaże wskazują również, że zdecydowana większość Polaków zaakceptowałaby Marka Belkę na stanowisku prezesa NBP. Są to ci sami ankietowani, którzy w przygniatającej większości sympatyzują obecnie z ugrupowaniami prawicowymi i centroprawicowymi. O czym to świadczy? Historyczne związki z lewicą o pezetpeerowskiej proweniencji w oczach Polaków, którzy nie lubią starego systemu i nie mają sympatii lewicowych, nie dyskwalifikują już polityka. Dziś Polacy starają się przede wszystkim oceniać człowieka i jego kwalifikacje. Czy to dobrze? Myślę, że ponad dwadzieścia lat po upadku PRL i po odzyskaniu niepodległości jest to postawa właściwa. Nie oznacza ona ani rozgrzeszenia systemu komunistycznego, ani unieważnienia podziału na prawicę i lewicę. Z pewnością jednak oznacza, że patrzymy na lewicową formację, mającą swoje początki w PZPR, jako na pełnoprawnego uczestnika życia politycznego, wobec którego nie stosuje się już ostracyzmu.