fbpx
Tove Jansson (fot. Reino Loppinen / Lehtikuva, Public domain, via Wikimedia Commons)
Tove Jansson (fot. Reino Loppinen / Lehtikuva, Public domain, via Wikimedia Commons)
Tove Jansson grudzień 2018

Uczennica Jonny

Było to tej jesieni, kiedy Jonna przyjęła uczennicę na prywatne lekcje. Dziewczyna nazywała się Mirja, duża, ponura postać, która chodziła w pelerynie i artystycznym berecie. Jonna oznajmiła, że Mirja ma talent, ale zanim coś się z nim zrobi, uczennica musi nabrać szacunku do materiałów, a to może potrwać.

Artykuł z numeru

Przestrzeń przyjaźni

Przestrzeń przyjaźni

Czytaj także

Joanna Guszta

Oswajanie katastrofy

Tymczasem ta zostawiała czernidło na płycie, wydłubywała dziury po środku puszki z farbą drukarską i cały bałagan zwijała razem z tarlatanem, wszystko to było absolutnie niedopuszczalne.

– Muszę zacząć od początku – zwierzyła się Jonna. – Nic nie wie o podstawowej powadze grafiki, robi tylko dobre obrazy.

Mari spytała:

– Jak długo będzie u ciebie pracować? Będziesz jej dawać coś do jedzenia?

– Nie, nie, tylko kawę. Może jakąś kanapkę, ciągle jest głodna. Przypomina mi się, jak podczas studiów nigdy się nie najadałam.

W dni, kiedy przychodziła Mirja, Jonna nie zajmowała się niczym innym. Mari trzymała się z dala i była zmartwiona. Oczywiście Jonna miała smykałkę do nauczania, przez kilka lat była wpływową nauczycielką w akademii sztuki, do czasu, aż się znudziła i zapragnęła w spokoju tworzyć własne rzeczy. „W każdym razie, pomyślała Mari, uczenie, prawdziwa umiejętność uczenia, siedzi w człowieku, poza tym ona to lubi. Chyba to rozumiem, przekazuje się wiedzę i ma nadzieję, że przynajmniej ktoś jeden będzie kontynuował zawód w jakiś sensowny sposób…” Tak czy siak, Mari była nieufna wobec Mirji i jej artystycznej peleryny. Czasem pytała, jak idzie nauczanie. Jonna odpowiadała krótko, że uczennica przynajmniej nabrała szacunku do miedzianych płyt i zaczęła po sobie sprzątać.

– Ale nie musisz chyba jej gotować?

– Nie, nie, mówiłam już. Tylko kawa.

Któregoś dnia, gdy Mari przyszła do Jonny w nie ten dzień co trzeba, żeby pożyczyć obcęgi, trafiła na przyjęcie. Na stole stały dwa rodzaje sałatek, camembert i paszteciki, a pieczeń, którą Mari i Joanna miały zjeść następnego dnia, była pokrojona w eleganckie plastry i ozdobiona pietruszką. Na domiar złego, Jonna zapaliła świeczkę. Piły kawę. Mari demonstracyjnie nie zjadła nic. Mirja była wybitnie małomówna. Niebawem zaczęła rysować węglowym ołówkiem na swojej serwetce.

– Co to? – zaciekawiła się Mari.

– Szkic.

– Ach, szkic. To mi przypomina studenckie czasy, wszyscy chodzili na kawę za rogiem i skrobali coś na pudełkach od papierosów, mówiąc, że dopadła ich wielka inspiracja. No tak. To miłe, że nic się nie zmieniło.

Jonna zwróciła się do Mirji:

– Smakuje ci moja sałatka? A może zabierzesz ją do domu?

Sałatkę spakowano do plastikowego pojemnika, poza tym Mirja dostała połowę sera i słoiczek malinowego dżemu. Kiedy wyszła, Mari zapytała:

– Czy ona się nigdy nie uśmiecha?

– Nie. Ale robi pewne postępy. Trzeba być cierpliwym.

Mari powiedziała:

– Jeśli dalej będzie tak jadła, przytyje. Widziałaś, ile w siebie włożyła?

– Młodzi ludzie są głodni – zauważyła surowo Jonna. – W młodości byłam tak samo nieśmiała jak ona.

– Ha, ha – wybuchła Mari – ona wcale nie jest nieśmiała, raczej nie stara się być miła, wydaje jej się, że taka ponurość jest artystyczna. Możesz mi pokazać coś, co zrobiła?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się