Warunki handlowe dyktują najwięksi hurtownicy, pobierając od wydawcy zbyt wysoki procent od sprzedaży (obecnie często przekraczający połowę ceny egzemplarza) i rezerwując dla siebie zbyt długi termin rozliczeń z wydawcą (sięgający 3–6 miesięcy, co w przypadku kwartalnika uniemożliwia ponowienie dostawy i powoduje zaniżanie zamówień; wielkim sklepom wręcz ,,nie opłaca się” brać do sprzedaży niskonakładowych czasopism).
Inna prawidłowość to wzrastająca dezorientacja panująca na rynku czasopism. Z jednej strony czasopisma ulegają światowej tendencji spadku czytelnictwa, z drugiej – bronią się przeciwko temu zjawisku, eksperymentując z wydaniami internetowymi, urozmaicając swój profil, drukując materiały bardziej ponętne dla masowego czytelnika. Efektem takich działań jest nieuchronne obniżenie ambicji artystycznej i intelektualnej czasopisma, które zaczyna ulegać prawom rynku. Zachowanie złotego środka jest niemożliwe: periodyki specjalistyczne czy kulturalne albo giną z braku dochodów ze sprzedaży, albo w pogoni za wzrostem dochodowości zmuszone są do rezygnacji ze swojej podstawowej misji. Należy też pamiętać o niekorzystnej sytuacji finansowej czasopism: ich koszty są comiesięczne (pensje, lokal, media), zaś dochody kwartalne (lub raz na miesiąc), natomiast cena sprzedaży egzemplarza i prenumeraty dostosowana jest do zasobów finansowych czytelnika (na ogół inteligenta ze strefy budżetowej, studenta, ucznia).
Kolejna prawidłowość: periodyki niskonakładowe niepoddające się prawu rynku zmuszone są znaleźć sponsora. W Polsce nie ma snobizmu na kulturę wysoką, a co za tym idzie, nie ma sponsorów chętnych podtrzymywać dla swego splendoru czasopisma kulturalne. Jedynym rozwiązaniem wydaje się poddanie rynku czasopism władzy ,,dobrego księcia” – mądrego rządu, samorządu lub prywatnego mecenasa. Resort taki jak resort kultury w żadnym wypadku nie powinien podlegać władzy politycznie stronniczej, a polityka kulturalna polskiego państwa nie powinna kierować się w swoich decyzjach kryteriami politycznymi. Nietrudno zauważyć, że trend w Polsce jest dokładnie odwrotny. To prosta droga do zniszczenia kultury. Tymczasem jest ona dobrem powszechnym. Jeszcze niedawno polska kultura – literatura, teatr, film, ogólnie pojęta humanistyka – była szeroko znana i przysparzała Polsce sławy i uznania. Ograniczmy się do sytuacji czasopism kulturalnych i literackich. Za PRL-u, kiedy byłam na studiach, czytało się ,,Twórczość” Jarosława Iwaszkiewicza, ,,Tygodnik Powszechny” Jerzego Turowicza, ,,Odrę”, zaglądało do ,,Więzi” Tadeusza Mazowieckiego. Nie można było nie znać ,,Kultury” Jerzego Giedroycia, miesięcznika o kolorowej okładce obłożonej dla niepoznaki w ,,Trybunę Ludu”. Źle to sformułowałam, powinnam była powiedzieć: tych czasopism nie można było nie czytać (jeśli się chciało mieć coś do powiedzenia o polskiej kulturze i współczesnym świecie). Potem doszedł do nich ,,Aneks”, czasopismo emigracji 1968 r. pod redakcją Aleksandra Smolara, a wkrótce również pisma podziemne: ,,Zapis”, ,,Res Publica”, ,,Krytyka”. Oraz periodyki stanu wojennego, wśród nich kwartalnik ,,Zeszyty Literackie”, założony w Paryżu w roku 1982. Wszystkie one stwarzały coś w rodzaju oazy swobodnego słowa, kształtowały tradycję wolnościową i kulturalne aspiracje, a zarazem wywierały poważny wpływ na rynek prasy i czytelników.