Kilkanaście miesięcy wcześniej dopiero opadał wojenny pył, liczono zmarłych. Kilkanaście miesięcy później świat kierował się już zimnowojenną logiką, zapadło wiele rozstrzygnięć. Rok 1947 był czasem potencjalności, wykuwania się nowego porządku, przemiany. Międzyczasem, kiedy wielu wierzyło, że w pokoju żyć mogą Sowieci i Amerykanie, Żydzi i Arabowie w Palestynie, hindusi i muzułmanie w Indiach. To styk przeszłości i przyszłości. Polski tytuł to 1947. Świat zaczyna się teraz. Lepszy jest angielski: 1947. When Now Begins, a więc –„Kiedy zaczyna się teraz”.
W 1947 r. miliony ludzi błąkało się po planecie w poszukiwaniu nowej teraźniejszości. Wielu żyło na gruzach, jeszcze w przeszłości. Żydzi, uciekając z Europy, chcieli trafić do przyszłości. Na Ziemiach Odzyskanych obawiano się, że z nowej przyszłości osadnicy zostaną wkrótce na powrót cofnięci w przeszłość. Teraźniejszość przez krótką chwilę nie istniała. Nie tylko teoretycznie, ale i rzeczywiście. Na przykład w Rzeszy w różnych strefach okupacyjnych był różny czas: w Berlinie ósma, w Bremie dziewiąta, w Dreźnie siódma. W tym ostatnim to i tak nie miało zresztą większego znaczenia, bo Sowieci ukradli zegarki.
Elisabeth Åsbrink bawi się czasem jak Christopher Nolan i gdyby przyznawano literackie Oscary, powinna otrzymać statuetkę za montaż. Robi szybkie przeskoki: kilka zdań z Nowego Jorku, kilkanaście z Berlina, kilkadziesiąt z Kairu. Książka składa się z mikroscen. Czytelnik ma poczucie chaosu i niepokoju, takiego, jaki panował wówczas. Reporterka nie wybiega w przeszłość, nie wraca do przyszłości. Pokazuje dzień po dniu to, co widzą współcześni (bazuje w dużej mierze na prasie czy pamiętnikach). Wydarzenia osadza na dwóch osiach: wielkiej polityki (podział Indii, upadek imperium brytyjskiego, spór o Palestynę, zapadająca żelazna kurtyna itd.) oraz losów (często intymnych) bohaterów tych czasów (Orwell, Beauvoir, Kałasznikow czy Levi).
Najciekawsze są przemyślenia Åsbrink o czasie. Twierdzi, że w ówczesnej teraźniejszości „przeszłość była sprawą otwartą”. Szwedka pisze o Niemczech: „Dzieci w berlińskich szkołach nie mają lekcji historii. Nie ma to nic wspólnego z brakiem żywności, po prostu historię jako taką muszą zaakceptować cztery rządzące kraje alianckie – ale nie mogą dojść do porozumienia”. Albo o Budapeszcie: „Każde spotkanie tworzy nową, sprzeczną wersję rzeczywistości. Nikt nie opowiada tej samej historii. Egzystencja eksplodowała”.
Zachód przyznaje wtedy certyfikaty cierpienia. Postanawia, co od teraz będzie pamiętane, a co pominięte. Dekretuje, że częścią uniwersalnej historii będzie Holokaust (ale już np. o prześladowaniach Żydów w wielu miejscach Europy, choćby w Wielkiej Brytanii w 1947 r., pamiętać nie zamierza). W zbiorowej pamięci nie ma jednak miejsca choćby na romski Shoah, czyli Porajmos (Pochłonięcie). W Norymberdze nie powołuje się romskich świadków. A zamordowano setki tysięcy Romów, być może nawet co drugiego żyjącego w Europie. Romowie ginęli, odchodząc w przeszłość, na którą nie ma miejsca w teraźniejszości, nie będzie i w przyszłości.