Przełom tysiącleci był okresem millenarystycznego napięcia, które szybko zostało zagospodarowane przez kulturę masową. Zarobić można na wszystkim, na końcu świata również. Nieustannie bombardowano nas więc sensacyjnymi wiadomościami, katastroficznymi filmami i bestsellerowymi przepowiedniami. A kiedy wreszcie obudziliśmy się jak gdyby nigdy nic 1 stycznia 2000 roku, wszystko powróciło do normy. Albo tylko nam się tak zdawało.
W książce Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy Tomasz Rakowski pokazał, że apokalipsa zaczęła się właśnie wtedy, tylko zajęci swoimi sprawami po prostu ją prześlepiliśmy (s. 83). Kryzys gospodarczy uderzył w całe obszary Polski. Razem z nim dla rolników z okolic Szydłowca, górników z Wałbrzycha, pracowników z Bełchatowa nastąpił prawdziwy koniec świata. Po którym spróbowali żyć od nowa. Zstąpili do biedaszybów, poszli do lasu, zaczęli kłusować. Naraz w sercu nowoczesnej Europy całe grupy społeczne powróciły do kultury zbieracko-łowieckiej. Apokalipsa nie jest tylko końcem świata, jest też początkiem świata nowego.
Charakterystyka apokalipsy
Nasza apokalipsa była mała, niepozorna – nie wiązała się z eschatologią, lecz z gospodarką. W jednym zdaniu ujmowali jej istotę spotkani przez Rakowskiego rolnicy: „Nie opłaca się” (s. 69). Na początku XXI wieku po prostu „przestało się opłacać”. „Nie ma już nic” – mówili. – „Wszystko zarosło, koniec… robaki są, żmije” (s. 77). „Pola stoją, las wraca” (s. 77).
W oczach „człowieka zdegradowanego” chaos nie ograniczał się jedynie do gospodarki, ogarniał również przyrodę: ziemia przestała rodzić, woda została zatruta, pojawiły się nawet „radioaktywne dziki” (s. 321). Niegdyś żyzny świat zamienił się w błoto i pustynię (s. 264).
Pustynia zaś, jak wiadomo, ma charakter demoniczny (s. 97). „Ja wierzę, że ktoś tym światem rządzi, ale teraz to chyba demony rządzą, diabły rządzą (…), bo to ku końcowi jest” (s. 91). Demoniczną rolę w upadku gospodarki odegrali – według rozmówców Rakowskiego – „prywaciarze”, którzy tylko pozornie dawali ludziom szansę zarobku, lecz w istocie bezlitośnie ich wykorzystywali. „Prywaciarz” miał wszystko, lecz prędzej pozwolił, by się jego bogactwo zmarnowało, niż podzielił się nim z innymi. W opowieściach, które spisał autor, „polski biznesmen” nabierał cech wampira (s. 321). A ponieważ to on był twarzą polskiego kapitalizmu, sam kapitalizm zaczął być postrzegany w kategoriach diabolicznych (s. 320).
W takiej sytuacji „ludzie zdegradowani” czekali na kogoś, kto wygnałby diabły i powstrzymał postępujące zniszczenie. Na jakiegoś dobrego gospodarza, który niczym Pawłowy katechon choć na chwilę odwlekłby nieuchronny koniec. Nikt taki się jednak nie pojawił. Przeciwnie, spotykano się z obojętnością, jeśli nie wręcz – wrogością. „Mówiłem, legalnie chcą nas powiesić. No i powieszą. Już powiesili i powieszą. Bo nie mamy żadnych perspektyw – żeby się podnieść” (s. 84). Państwo wycofało się ze swoich obowiązków. Do rangi symbolu urasta odmalowany przez Rakowskiego obraz „Belwederu”, siedziby dyrekcji kopalni „Victoria”, w którym rozsypane i porozrzucane archiwa walały się po podłodze, a gdzieś w kącie leżało polskie godło. Orzeł – bez korony, bez skrzydła i bez głowy. Polskie państwo zostało rozbite. Przegrało. Straciło swoją pamięć i swoje święte znaki.