W historii Andrzeja Polkowskiego, dobrze znanego wielbicielom książek o Harrym Potterze, jest trochę magii. Jako dziecko słuchał swego ojczyma, Witolda Ostrowskiego, który przełożone przez Polkowskiego wiele lat później Opowieści z Narnii tłumaczył mu na żywo do poduszki. Również wczesna lektura podręcznika historii starożytnej nie pozostała bez wpływu na jego życiowe decyzje – wybór studiów archeologicznych. Teraz, gdy pracuje nad kolejnymi dziełami, uznaje za obowiązkowe wniknięcie w ich tajemnicze światy. Zresztą podkreśla, że przekłady książek dla dzieci czy młodzieży po prostu tego wymagają. Nigdy nie stracił dziecięcej wręcz wiary w moc słowa.
Ale Andrzej Polkowski nie był wyłącznie tłumaczem. Napisał biografię Teilharda de Chardin, który był jednym z jego mistrzów; jest też znawcą i autorem haiku. Wiele lat spędził też jako opiekun w Towarzystwie „Nasz Dom”, które pomaga dzieciom pozbawionym rodzicielskiej opieki. Bliskie kontakty ze światem ludzi młodych wyczuliły go na dynamicznie zmieniający się język. To stamtąd czerpał inspiracje do dialogów bohaterów Harry’ego Pottera.
Nasz wrześniowy rozmówca zbiera doświadczenia skrupulatnie (dodajmy jeszcze, że przekładał homilie i oficjalne przemówienia Jana Pawła II), pozostając wierny przekonaniu, że na kondycję tłumacza składają się jego losy.
*
Czym jest dla Pana język angielski? Dziś zna go niemal każdy, ale z reguły ta znajomość jest mniej lub bardziej podstawowa. A jakie jest piękno angielszczyzny?
Dla mnie jest ona obszarem jakiejś zagadki, którą muszę rozwiązać, labiryntem, przez który muszę przejść, pokonując – jak Harry Potter – czyhające w nim przeszkody. Trafiam też na piękne łąki, zapierające dech widoki, ukryte w zieleni domki, w których po południu podają wspaniałą herbatę i imbirowe ciasteczka, ale to raczej nie jest sfera samego języka, tylko wizji i formy literackiej, co dotyczy każdej dobrej literatury. Może za bardzo mnie pochłania chęć jak najlepszego oddania oryginału w języku polskim, żeby zachwycać się pięknem samego języka angielskiego?
To piękno dostrzegam i podziwiam chyba tylko w poezji, która jest nieprzetłumaczalna z samej swojej natury. Znam na pamięć oryginał i chyba wszystkie przekłady Mariny Eliota, ale wiem, że żaden przekład nigdy nie odda onomatopei pierwszego wiersza, w którym naprawdę słychać szum bijących o brzeg fal morza. Dostrzegam też to piękno, słuchając dobrych aktorów angielskich w sztukach Szekspira. Ale podczas pracy… raczej nie. Może trochę paradoksalnie dostrzegam wówczas bardziej wady, ułomności tego języka, oczywiście z perspektywy języka polskiego. Na przykład to natrętne powtarzanie he said, she said itp., czego język polski nie znosi. Zbytek przymiotników. Często odnoszę wrażenie, że pisarze angielscy mają dość złe mniemanie o inteligencji i wyobraźni swoich czytelników, dostarczając im wielu informacji. Czytelnik polski takich nie potrzebuje, gdyż one już są w kontekście.