Wychowałem się w domu, w którym od dzieci nadal (czyli w czasie złudnej gierkowskiej prosperity) wymagało się przestrzegania pewnych mieszczańskich zasad. Nie powinny się odzywać, jeśli ich wcześniej nie zapytano, na powitanie miały dygnąć (dziewczynki) lub szarmancko szurnąć nogą (chłopcy), przed gośćmi nieodmiennie wyrecytować „ambitny” wierszyk, a potem grzecznie udać się do łóżka (Przy piwoniach Miłosza prześladuje mnie po dziś dzień). Wreszcie winny odpowiednio zachowywać się przy stole. „Twój kuzyn Jurek tak pięknie jadł nożem i widelcem, gdy miał cztery lata!” – słyszałem raz po raz. Oczywiście od razu znienawidziłem wstrętnego Jurka z Rzeszowa; mało tego, do tej pory, chyba z wrodzonej przekory, eufemistycznie mówiąc, jem „mało elegancko”. Zawsze się czymś upaprzę, obleję, a do tego przy posiłkach czytam. Z tym czytaniem też był problem: dzieci nie mogły być przecież puszczone samopas w wyborze lektur. Byłem chłopcem nadwrażliwym i nerwowym, więc Mama za wszelką cenę broniła mi mocniejszych wrażeń. Na liście ksiąg zakazanych znalazła się choćby Balladyna, której rozpaczliwie pragnąłem, przeczytawszy Niesamowity dwór Nienackiego, któryś z kolei tom przygód Pana Samochodzika, gdzie dramat ten pełnił ważną funkcję. Balladynę i tak sobie niebawem sprytnie przyswoiłem, choć na raty i w przekładzie na czeski, w bibliotece cioci bohemistki przy ul. Brackiej, gdy ciocia i ma najdroższa rodzicielka raczyły się deficytową już kawą. I já se bojím… Lehni si hned!… k zemi! Lehni! (Zabíjí ji). No tak, już wtedy było wiadomo, co ze mnie wyrośnie.
Z kryminałami nie było tak łatwo. Wykradzionego Joego Alexa ośmioletni przestępca musiał czytać pod kołdrą, z latarką. W Jesteś tylko diabłem słynny detektyw trafił do arystokratycznej rezydencji w Norford. Łazienkę, którą oddano mu do dyspozycji, od podłogi po sufit zdobiły niebieskie holenderskie flizy z motywami mitologicznymi zaczerpniętymi z Metamorfoz Owidiusza. Nie za bardzo potrafiłem je sobie wówczas wyobrazić, ale byłem pewien, że musi to być coś wyjątkowo pięknego, a co więcej – coś dla mnie. Owe holenderskie płytki zobaczyłem po raz pierwszy dwa lata później, gdy w drodze na wakacje (mały fiat, talony na benzynę, herbata w termosie) zatrzymaliśmy się z rodzicami w Malborku. W krużgankach Zamku Wysokiego znajdowała się wyłożona kobaltowymi flizami Steinbrechtowska Umywalnia Cesarska. Do głowy mi nie przyszło, że 35 lat później wydam o niej książkę…
Holenderskie płytki to nie tylko wytwory rzemiosła – to wielkie zjawisko kulturowe.
Szacuje się, że od XVII do XIX w. warsztaty Republiki wyprodukowały ok. 500 mln sztuk, w najróżniejszych zresztą odmianach. Zdobiły je geometryczne i roślinne ornamenty, inskrypcje, herby, pejzaże, postaci ludzkie, wyobrażenia bawiących się dzieci i romansujących par, pasterze, żołnierze, martwe natury, kwiaty, zwierzęta, kupidyny, potwory morskie, ilustracje ludowych porzekadeł, wreszcie sceny mitologiczne i biblijne. Były też płytki erotyczne, z paniami podkasującymi do góry spódnice i pokazującymi „ucieszne sekrety”, oraz „fizjologiczne”, z Holendrami siusiającymi, plującymi i wymiotującymi. Prościej byłoby chyba powiedzieć, czego na flizach nie było, niż wymienić wszystkie tematy. Najpopularniejsze były płytki błękitne i czerwonawe, malowane manganem, ale występowały też wielobarwne. Często również robiono wieloflizowe obrazy przedstawiające klatki dla ptaków, wazony z kwiatami czy bitwy morskie. Wyroby te czasem nazywa się niesłusznie „kaflami z Delft”. W samym Delft ich produkcja była jednak marginalna, przodowały zaś manufaktury z Amsterdamu, Rotterdamu, Utrechtu oraz trzech miast fryzyjskich: Harlingen, Makkum i Bolsward.