Mira Michałowska, de domo Zandel, urodziła się 23 listopada 1914 r. w Łodzi, a zmarła 19 sierpnia 2007 r. w Warszawie. Obecnie pamięta się ją – o ile w ogóle – jako autorkę Wojny domowej (1964), również podpisanej Zientarowa, i scenarzystkę czarno-białego serialu pod tym samym tytułem, który raz po raz wznawiają stacje telewizyjne.
Tymczasem życie Michałowskiej samo mogłoby posłużyć jako kanwa filmu, w którego tle znalazłyby się wielka polityka i dyplomacja czasu zimnej wojny oraz powojenne losy polskiej lewicowej inteligencji. Co więcej, jako bohaterowie pojawiliby się w nim najważniejsi przedstawiciele artystycznych i intelektualnych elit Polski, Europy i Stanów Zjednoczonych. Nawet pobieżne nakreślenie biografii Michałowskiej wydaje się zadaniem karkołomnym – to zdecydowanie temat na książkę, a nie krótki szkic. Wzmianki o jej życiu są zdawkowe, pojawiają się w nekrologach i wspomnieniach przyjaciół (Irena Szymańska, Daniel Passent), na marginesach politologicznych analiz (James Hershberg) czy na kartach dzienników (Karol Estreicher jr, Józef Hen). Zadanie biografisty pozornie wydaje się proste: Michałowska opublikowała przecież dwie gawędy kulinarne (Przez kuchnię i od frontu, 1988; Nie tylko o hamburgerze. Kuchnia amerykańska, 1990), które są raczej opowieściami o niej samej, a nie o jedzeniu. Od samego początku miałem z tymi książkami spory problem. Intuicyjnie czułem, że autorka ewidentnie pomijała jakieś sprawy, stosowała uniki, była elegancko dyskretna i miała do siebie podejrzanie ironiczny dystans. Niejednokrotnie bywała przy tym zbyt dowcipna. Znałem te tekstowe strategie aż za dobrze – takie poczucie humoru często okazuje się przecież maską. Michałowska kilkakrotnie też, jakby od niechcenia, nadmieniała, że źle sypia. Posłowie zawarte w książce Do zobaczenia, stary wilku zaczęła choćby tak: „Otóż którejś bezsennej nocy, pod koniec 1996 roku, dla odegnania demonów, które lubią napadać na nas gdzieś w okolicy godziny duchów…”. Kim jednak były te demony i duchy?
Materiałów archiwalnych, które trzeba by krytycznie przestudiować, jest multum. Michałowska była wszak żoną ważnego dyplomaty doby PRL-u, podlegała więc nieustannej inwigilacji. Akta polskiego wywiadu na jej temat to ponad 1600 stron, są też raporty CIA oraz brytyjskiego Secret Intelligence Service.
W gawędach kulinarnych Michałowska prawie zupełnie pominęła dzieciństwo. Nadmieniła tylko o rosyjskiej uciekinierce z chińskiego Harbinu, która uczyła ją angielskiego w Łodzi, i wakacjach spędzanych w pensjonacie pani Hildebrandowej w Hulankach.
O rodzicach ani słowa. Kolejna wspomnieniowa odsłona to już pobyt w Paryżu (od 1937 r.) i poznanie pary Amerykanów, Jean i Hugh (był to Hugh C. Paxton, fizyk pracujący dla Jeana Frédérica i Irène Joliot-Curie w Collège de France). A następnie, po upadku Francji, dramatyczna ewakuacja na stateczku płynącym z Bajonny do Casablanki. W zabawnych anegdotach z Maroka brakło jednak kluczowych spraw: internowania Miry przez kolaboranckie władze Vichy, graniczącego z cudem zdobycia pozwolenia na wyjazd do Lizbony i ucieczki do Nowego Jorku na ostatnim statku wypływającym z Portugalii. Autorka przemilczała również fakt, że zarówno w Paryżu, jak i w trakcie tej filmowej niemal eskapady towarzyszył jej przecież ówczesny mąż, fizyk jądrowy Ignacy Złotowski. Pisząc o sobie, Michałowska zawsze jednak bawi się faktami, na ich podstawie buduje literackie, fikcjonalne byty, nieustannie kreuje też alternatywne wersje siebie samej. Mało tego, wciąż ukrywa się pod pseudonimami, których jest ok. dziesięciu.