Warszawa nie jest miastem, po którym się spaceruje. A jeśli już, to tylko tymi traktami królewskimi, tu Łazienki, tu Krakowskie Przedmieście. Tu ewentualnie błonia Stadionu Narodowego. No i teraz Wisła. Całe połacie miasta zostają niezagospodarowane spacerowo. Sielce. Bródno. Wola. Gocław.
Zależy, czego się szuka. Tamci szukają prestiżu, spokoju, wytworności. Ja szukam miasta. Ukrytych komunikatów. Ławek, skrzyżowaniowych bab, które sprzedają przeterminowane owoce, trzy książki i parę butów. Patrzę, jak jest. Rejestruję nazwy, ale też wszystko, co ładne po mojemu. Gablotkę z napisem „dziewiarstwo”. Pralnię chemiczną z kartkami A3 wypisanymi mazakiem, trochę nierówno, z napisem: „Polub nas na fejsbuku”. Starą tabliczkę z numerem do dozorcy. Ale nie tylko, bo też za każdym razem kiedy wyrzuci mnie pod stację metra Centrum (nie umiem nazywać jej „patelnią”, ta nazwa wydaje mi się zbyt wulgarna), rejestruję wszystko, co tam się dzieje, a zliczyć tego się nie da, bo tu tulipany, tu dziad z oscypkiem, tu murale się znowu zmieniły rocznicowo, tu zgromadzenie bezdomnych wymieniających się informacjami. I jeszcze młodzież, ale to mniej, bo ona siedzi zawsze przystanek dalej. Zwiedzam całe miasto kawałek po kawałku i wiem, że młodzieży najwięcej jest na schodach Złotych Tarasów. A kiedy pada, siedzi na najwyższym piętrze, tam gdzie gastronomia, gnieździ się przy schodach ruchomych.
Trudno czasem zwiedzać. Bo głośno. Głośno w wielu miejscach. U mnie np., jak wyjdzie się z klatki, to jeszcze na podwórku jest lipa i tam gniazdo sroki i można podpatrzeć, co u srok, ale jak się wyjdzie już przez chodniczek, a to jeszcze jest stary chodniczek z tych gruzowatych płyt, nie kostka Bauma, więc jak się wyjdzie przez chodniczek, to nagle jakby więzienie Guantánamo, uderzają ciężarówki, ople i hyundaye jadące w kierunku Raszyna / Krakowa / Janek. Ta głośność się rozlewa, zwiastuje całe miasto, obowiązki, wszystkich ludzi, których trzeba będzie spotkać. Idąc do tramwaju, muszę zarejestrować całą masę danych: tu chuda młoda w płaszczu i spodnie z wysokim stanem, dżinsy, a tutaj w kapturze on, czy będzie miał twarz taką o karnacji ziemniaka czy nie, niech się odwróci, i kto czeka na pekaes do Grójca, kurczę, pojechałabym tym pekaesem w końcu kiedyś na wycieczkę, no, ale cały czas coś, jak nie koty, to ciocia w szpitalu. Kiedy ja w końcu gdzieś wyjadę? I napisy, wszystkie napisy na koszulkach, butach i torbach. To wszystko składa się na moją Warszawę w roku 2019.
Chętnie (być może) spacerowałabym w takich miejscach jak róg Bitwy (tak mówią wszyscy, chociaż nazywa się „Bitwy Warszawskiej 1920 R.”) i Grójeckiej, ale się nie da. To nie jest przyjemne. Stąd częściowo mogłaby wynikać ta niechęć do spacerowania po Warszawie, ale to fałszywa teza. Bo za prawie każdą ulicą można iść podwórkami. A tam są takie bogactwa. Altanki Śmietnikowe. Nie wpadłabym na tę nazwę. Mówiłam zawsze „śmietnik”, ale pewnego razu otrzymałam do skrzynki pismo w formie kartki A4, na której widniał nagłówek: „W sprawie renowacji altanki śmietnikowej”. Wiem już więc, że to tak się poprawnie nazywa. Wiem, które altanki są zawsze przeładowane, dlatego można przy nich znaleźć skarby, tzw. gabaryty. Na przykład ta przy Dunajeckiej, na tyłach wieżowca. Blisko niej jest ogrodzony trawnik. Kilka lat temu Wietnamczycy z pobliskiej restauracji, kiedy jeszcze nie można było nigdzie dostać kolendry, dokonali uprawnej samowoli. Zaanektowali trawnik i wysiali na nim kolendrę. Rosła cały sezon. Zakradałam się w nocy, żeby narwać trochę dla siebie, w ciągu dnia za bardzo się wstydziłam.