Teraz zdaję sobie sprawę, że wszystko zaczyna się na szczycie skały pod lasem Judle. To jedno z najwyższych wzniesień w mojej okolicy, mniej więcej na wysokości widocznej Powroźnikowej Skały. Na Powroźnikową walą ostatnio tłumy, jak na te rejony Jury. Wiem, bo widzę jej czubek przez okno, gdy leżę na łóżku. Na skałę pod Judlem jednak nikt nie chodzi. Jak to się mówi w górskim żargonie, jest niewybitna. No i nie ma nazwy. I tak nie daje mi spokoju jej piramidalność. Musiała być doskonałym punktem obserwacyjnym i gdybym nazywał się np. Gerlach i żył w 1319 r., to postawiłbym tam strażnicę. Wierzchołek spaja pejzaż, a dalej jest tylko niebo. Można tylko wracać. Czasem wyobrażam sobie, że gdyby te wapienne szwy puściły, zbocza rozłożyłyby się jak słabo spięty domek z kart i furknęłoby czymś z wnętrza ziemi. Zawsze pod Judlem wpadam na pomysł, żeby odwiedzić Sąspówkę. Tam zdaję sobie sprawę, jak nieprzystępnie wyglądałby świat bez nazw. Prawie wszystko, co widać spod Judla, jest bezimienne. Wzgórza mają kształt, jakby lepiły je dzieci. Ruchome płaty cienia wypełniają wklęsłości jak czarne stawy, spłaszczają widok i niweczą górskie fantazje jurajskiej wyżyny. Obłości uśpiły ludzką wyobraźnię. A w Sąspówce jest inaczej. Słowa czepiają się na mapie symboli jak łopian ubrań.
Przez parę ostatnich lat nie chciało mi się jeździć dalej od domu. Bałem się, że już nigdy tego nie zapragnę; że podróż przydarza się raz, a opuchnięty od wrażeń umysł można pobudzić tylko z zaskoczenia. Pamiętałem intensywność, z jaką kształty i barwy odciskały się kiedyś na jego tajemniczej chłonnej membrance. Jakbym fizycznie odczuwał silną chemiczną reakcję na pierwszy widok Kościelca, placu Dżemaa-el-Fna w Marrakeszu. Bałem się, że wysiądę na lotnisku w jakimś Bamako i po prostu z nudów pójdę pić piwo. Wolałem nie ryzykować. A gdy jednak potrzebowałem gdzieś wyjechać albo podleczyć chandrę, jechałem do Sąspówki.
Gdy w Ojcowie trudno się przepchnąć przez tłum pod modną pstrągarnią, przy której ta dolina łączy się z doliną Prądnika, w Sąspówce nie ma prawie nikogo. Miałem napisać: „Nie wiem, jakim cudem”, ale przecież wiadomo dlaczego. Ludzie dziś rzadko korzystają z map. Nie wiedzą, co jest za skalnym załomem, a jednak dusza zdobywcy nie występuje w przyrodzie często. Ja też staram się już ograniczać tę lekturę. Mapy mają prowadzić do celu, a wodzą na manowce. Oduczają zbaczania z drogi i zabijają ciekawość. Pielęgnują dziki perfekcjonizm. I cóż poradzę, że wciąż znajdują się na moim regale obok książek, do których bezustannie wracam. Patrzę na ten sam arkusz pięćdziesiąty raz i zawsze znajdę coś nowego. Jakby poziomice drżały niczym struny, kreując nowe słowa. Ostatnio znów coś mnie podkusiło. Zacząłem czytać mapę Ojcowa na tablicy informacyjnej, idąc Sąspówką. Naturalnie, od Sąspowa.