Drogi J.,
dotarła do mnie informacja o Twoim – ufam, że nie definitywnym – zerwaniu z Kościołem rzymskokatolickim. Nie ukrywasz, że Twoja decyzja ma związek z emisją filmu Tylko nie mów nikomu. Dobrze rozumiem stan ducha, w jakim się znalazłeś; ja sam po obejrzeniu obrazu braci Sekielskich niemal wpadłem w depresję. Na własne oczy zobaczyłem bowiem zło, jakiego dopuszczali się niektórzy księża, korzystając przy tym ze statusu „pomocników” Boga, „zastępców” Chrystusa – i uświadomiłem sobie, że to, co ujrzałem, to zaledwie wierzchołek góry lodowej. A działo się to wszystko w Kościele, który obaj kochaliśmy i traktowaliśmy jak „matkę”.
Powtórzę, co napisałem: rozumiem Cię doskonale, sądzę jednak, iż sam grzech ludzi Kościoła – nawet tak straszny, że aż „wołający o pomstę do nieba” – nie skłoniłby Cię do odejścia. Zbyt dobrze pamiętam nasze rozmowy po lekturze Świętego Kościoła grzesznych ludzi pióra nieodżałowanego ks. Jana Kracika i Twoją żarliwą (nierzadko podejmowaną również publicznie) obronę Eklezji: wspólnoty, którą ustanowił sam Chrystus.
Domyślam się zatem, że decydującą rolę w porzuceniu przez Ciebie Kościoła (pojmowanego przede wszystkim jako instytucja) odegrał sposób, w jaki jego hierarchia reagowała na zło popełniane przez osoby duchowne. Podejrzewam, że – widząc cały system tuszowania pedofilii – „poczułeś w końcu wstręt, odrazę i niepohamowaną złość” (to cytat z jednego z listów, zamieszczonych ostatnio w internecie; pokazałeś mi go, mówiąc, że w pełni się z nim solidaryzujesz). Że straciłeś do Kościoła zaufanie. Że masz go już dosyć!
Nie ująłbym tego aż tak ostro, niemniej – przyznaję to – także i we mnie w tych dniach przelała się przysłowiowa czara goryczy. Napełniała się ona powoli, przez lata dość intensywnych kontaktów z Kościołem instytucjonalnym. Aż w końcu zrozumiałem, że nie jestem mu do niczego potrzebny (rzecz jasna, poza poprawianiem statystyk i byciem potencjalnym klientem tego specyficznego „zakładu usług” w branży duchowości). Że on nawet nie ma ochoty mnie wysłuchać; że w ogóle nie jest ciekaw, kim jestem (mówiąc o sobie, mam oczywiście na myśli wielu z nas, szeregowych członków Kościoła – i nie chodzi tu wyłącznie o ludzi świeckich).
Pomimo to – inaczej niż Ty – nie zamierzam z Kościoła odchodzić. Chcę w nim pozostać, bo głęboko wierzę, że – bez względu na grzechy popełniane przez jego „funkcjonariuszy” i obecne w wielu jego strukturach – wciąż jest on wybraną i kochaną „oblubienicą” Chrystusa.
Przekonuje mnie – zasłyszana kiedyś z ust ks. Tomáša Halíka – wizja Jezusa stojącego nad brzegiem Jeziora Galilejskiego i namawiającego apostołów, zmęczonych i wściekłych z powodu nieudanego całonocnego połowu ryb, by podjęli jeszcze jedną próbę. „Można by się spodziewać, że każdego, kto by im tak mówił (…), raczej zrugają i przegonią. Właściwie powinni Mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Ale [oni] mówią: »Ze względu na Twoje imię«, ponieważ to Ty nam to mówisz – spróbujemy raz jeszcze”.