Włączając się w dyskusję nad tekstem Charlesa Taylora na temat poszukiwania różnych ścieżek wiary w epoce świeckości, chciałbym zwrócić uwagę na przydatność dawno już zaproponowanego rozróżnienia pomiędzy wiarą a religią. W potocznym języku terminy te używane są zamiennie, w każdym razie w Polsce. Gdy kogoś określamy jako religijnego, mamy na myśli człowieka wierzącego; zaś ludzie religijni mogą być uczestnikami rożnych wiar.
Nie jest to bynajmniej oczywiste. Szerokie rozumienie terminu „religia”, obejmujące każdą postać relacji człowieka do Rzeczywistości Absolutnej, upowszechniło się tak naprawdę stosunkowo niedawno. Dla klasyków różnica pomiędzy tymi dwoma terminami była oczywista. Tomasz z Akwinu rozumiał religię jako akt sprawiedliwości, do którego jest zobowiązany człowiek w stosunku do swojego Stwórcy. Aktami religijności są wszystkie postaci kultu, tak zbiorowego, jak i osobistego, w których człowiek wysławia Boga, przeprasza Go za swoje grzechy i uchybienia lub uprasza o łaskę przebaczenia. Wiara zaś to przyjęcia Objawienia, ufne zawierzenie temu, co Bóg powiedział o sobie i o drodze, jaką człowiek ma do Niego zmierzać. Człowiek wierzący jest człowiekiem religijnym, bowiem czci Boga i wychwala Jego Imię, ale człowiek religijny nie musi być człowiekiem wierzącym, i przecież jest takich wielu.
Tertulian mylił się, gdy mówił, że człowiek jest z natury chrześcijaninem. Jest człowiekiem religijnym, ale chrześcijaństwo nie jest owocem naturalnej religijności, lecz przyjęciem Daru z wysoka, dlatego teologia określiła je mianem „daru nadprzyrodzonego”. Istota myśli wypowiedzianej przez Tertuliana jest jednak ważna, określała bowiem – używając terminologii Taylora – jaka jest ta „ścieżka”, która wiodła do wiary. Była nią oczywiście „naturalna religia”, która kazała Rzymianom oddawać cześć bogom swoich ojców, a innym ludom składać hołdy Słońcu. Mircea Eliade nauczył nas, iż dzieje religii wskazują na wiele hierofanii, poprzez które człowiek poszukiwał możliwości kontaktu z sacrum czy po prostu z Boskością.
Ta naturalna religijność, ukierunkowanie człowieka ku poszukiwaniu sensu ostatecznego wyrażające się w rozlicznych kultach i tradycjach religijnych czy duchowych, stanowiła glebę, na której mogło wzrastać ewangeliczne ziarno. Kiedy Taylor zachęca nas do poszukiwania nowych „ścieżek” wiodących do wiary, ma na myśli – jak rozumiem – konieczność nowego przemyślenia tego, co jest dla współczesnego człowieka tą glebą, na którą ma paść owo ziarno, aby wydało owoc stokrotny (no, choćby trzydziestokrotny). Dla tradycyjnej religii pożywną strawą była przyroda, jej cudowna harmonia i groźna kapryśność; trzeba było złożyć ofiarę, aby zapewnić sobie obfite plony, trzeba było kornej modlitwy, aby wylały życiodajne wody Nilu. Legitymizacją władzy królewskiej musiało być boskie namaszczenie, inaczej siła miecza, który dzierżył władca, nie budziła należnego lęku.