Można wybierać to znacznie więcej niż tylko opowieść o wyborach z 4 czerwca 1989 r. Owszem, poświęcono im wiele uwagi: poznajemy członków komisji wyborczych, mężów zaufania, ich codzienne rytuały w tym niecodziennym dniu. Widzimy młodych zajętych układaniem sobie własnego życia i starszych, nierzadko zniechęconych do jakiejkolwiek aktywności. Podstawą jest tu mnogość: począwszy od tych głęboko zaangażowanych w kampanię wyborczą Solidarności, skończywszy na tych, którzy wybory zbojkotowali lub pochłonięci swoimi obowiązkami, w ogóle ich nie dostrzegli. Ale wybory to przede wszystkim wytrych, punkt wyjścia umożliwiający pokazanie malowniczej panoramy realiów, marzeń i rozczarowań. W efekcie otrzymujemy książkę będącą barwnym freskiem na temat schyłkowego PRL, złożonym z kilkudziesięciu indywidualnych historii.
Większość badaczy powie, że rok 1989 to kulminacja pokojowej rewolucji, dzięki której ponure gmaszysko systemu komunistycznego zapadało się pod własnym ciężarem. Boćkowska jednak nie zadowala się tym, co przyjęte i ustalone. Wychodzi z założenia, że przecież doświadczenie tego niezwykłego dnia jest znacznie bogatsze i nie mieści się w jednym zdaniu czy nawet w jednej dominującej narracji o zwycięstwie Solidarności nad komuną. Chwała jej za to. Trzydzieści lat po końcu komunizmu w najlepsze trwa przecież nad Wisłą polityczna młócka, w której rok 1989 pełni funkcję kluczowego argumentu. W zależności od upodobań mówi się o nim jako o cudzie demokracji albo też o początku zdrady i zarzewiu wszystkich klęsk, jakie spadły w kolejnych latach na III Rzeczpospolitą. Można wybierać wydaje się stanowić odtrutkę, pokazując nam rzeczywistość w pełnej skali barw, nie unikając mało efektownych szarości.
Wydarzenia polityczne dają ramę tej opowieści. Tu i ówdzie przewijają się zatem premier Mieczysław Rakowski czy minister Czesław Kiszczak, a także Janusz Onyszkiewicz i Lech Wałęsa. Ich wypowiedzi i polityczne działania są komentowane nie tylko w rozmowach, jakie Boćkowska prowadziła po latach, ale także w cytowanych świadectwach z epoki.
Kapitalnym elementem książki są obszernie cytowane fragmenty dzienników z lat 1988–1989, pochodzące w znacznej mierze ze zbiorów Ośrodka KARTA. Przypominają one listy z odległego kraju, pokazujące księżycową rzeczywistość, w której sklepy są puste, ulice szare i brudne, a frustracja absolutnie wszechobecna.
Czy jednak polityka była w rzeczywistości ostatnich lat PRL wszechobecna? Owszem, miała przemożny wpływ na realia, ale tak naprawdę codzienność działa się gdzieś daleko od sali obrad Okrągłego Stołu czy obrad Sejmu PRL.
System był już wyraźnie mniej represyjny, niechętnie wsadzał do aresztów czy odwoływał się do pałek ZOMO, choć ciągle miał ambicje ingerowania w życie obywateli. Doświadczenie upokorzenia płynącego z nieustannej zależności od dobrej lub złej woli urzędniczej jest chyba jednym z najbardziej uderzających. Widać to właściwie u wszystkich rozmówców Boćkowskiej, niezależnie od tego, czy identyfikowali się z opozycją, czy byli członkami partii komunistycznej. Skomplikowany system zależności powodował, że w oficjalnej rzeczywistości, tak politycznej, jak ekonomicznej, na dobrą sprawę nic nie było na serio. Dramatyczna niewydolność ekonomiczna, wsparta księżycowymi przepisami, powodowała, że dom budowano tylko z „załatwionych” materiałów, zaś farbę drukarską zdobywano jedynie na czarnym rynku. W efekcie oficjalna rzeczywistość PRL, ot, choćby serwowana widzom Dziennika telewizyjnego, była jedną wielką blagą, w którą nie wierzyli nawet sami spikerzy.