Olga Curzydło, Barbara Pasterak: Parę lat temu rozmawiałyśmy z pracowniczką jednego z muzeów, która, gdy pojechała do Skandynawii, była zdziwiona, że na ulicach jest bardzo dużo osób poruszających się na wózku. Dopiero potem zrozumiała, że ludzi na wózku nie ma tam więcej niż w Polsce, a jedynie chętniej opuszczają dom. Trochę się przez te lata u nas zmieniło, ale wciąż, gdy chodzi o obecność osób z niepełnosprawnością w przestrzeni publicznej, mamy dużo do zrobienia.
Justyna Wielgus: Myślę, że na początek warto zdefiniować, czym jest przestrzeń publiczna i jak ją rozumiemy. Dla mnie jest to miejsce, które współdzielimy, współtworzymy i o którym współdecydujemy. Miejsce, które przynależy do każdego mieszkańca danej wsi, miasta, państwa. Miejsce, które zakłada, że każdy ma do niego takie samo prawo. Wydaje mi się, że w Polsce brakuje takiego sposobu myślenia o przestrzeni. Inaczej sytuacja wygląda w dużych ośrodkach, gdzie sporo się zmieniło, inaczej w małych miastach, a jeszcze inaczej na wsiach. Jednak prawie wszędzie większość wedle swojej normy ciągle rządzi wspólną przestrzenią, więc trudno mówić o jej prawdziwej dostępności dla wszystkich obywateli.
W przestrzeni publicznej ta symboliczna większość najczęściej przypomina sobie o dostępności, gdy słyszy sygnał dźwiękowy na przejściu dla pieszych lub widzi kopertę na parkingu. Jeśli w naszym otoczeniu nie ma osób o alternatywnej motoryce czy sensoryce, nie do końca uświadamiamy sobie ich potrzeby. Tak też dzieje się w obszarze instytucji publicznych, w tym instytucji kultury. Często w myśleniu o niwelowaniu barier ograniczamy się do barier architektonicznych. Wydaje się, że wybudowanie rampy, usunięcie progu czy zbudowanie dostępnej toalety to już jest wszystko, co można zrobić.
JW: Jeżeli zawęzimy rozumienie dostępności do zmian infrastrukturalnych czy nawet technologicznych, to jest bardzo mała szansa na większą obecność osób z niepełnosprawnościami w instytucjach kultury. Pierwszą zasadniczą rzeczą jest uznanie, że osoba z niepełnosprawnością jest równoprawnym uczestnikiem kultury. Wychodząc od tego założenia, nie będziemy traktować tych osób tylko jako biorców i odbiorców oferty kulturalnej, lecz zobaczymy w nich twórców, współtwórców, zarządców takiej instytucji. Dopiero wtedy jest możliwa realna zmiana. Jeżeli nie zredefiniujemy pojęcia niepełnosprawności, będziemy nadal tkwić w ujęciu medycznym, tzn. że niepełnosprawność dotyczy tylko osoby zmagającej się z pewną dysfunkcją, a nie nas wszystkich, którzy określamy, jak postrzega się niepełnosprawność w naszym społeczeństwie. Najważniejsza jest zatem edukacja, i to rozpoczęta jak najwcześniej. Powinna ona zakładać obecność osób, których ciała się od siebie różnią, z inną motoryką czy możliwościami w jednej klasie w szkole publicznej. I tutaj wracamy do sedna sprawy, nie do segregowania, różnicowania, robienia dla kogoś czegoś, traktowanego jako działanie charytatywne. Jeśli my, jako instytucja, okazujemy litość, „pochylamy się z troską”, to wiele osób z niepełnosprawnościami odbiera to jako działanie uprzedmiotawiające. I ma rację. Potrzebujemy realnych zmian systemowych: dostępu do edukacji, rynku pracy. Dziś jest on często iluzoryczny: osobom z niepełnosprawnością trudno jest znaleźć zatrudnienie na rzeczywistym rynku pracy albo zarabiać większe pieniądze, ponieważ po przekroczeniu pewnego progu tracą swoje świadczenia. To spirala, z której niełatwo się wydobyć.