fbpx
Filip Springer grudzień 2019

Dziennik Kairosu: Ognisko

Bywało, że wyobrażał sobie w takich chwilach, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, który nie wie, że świat właśnie się skończył.

Artykuł z numeru

Wierzę, wątpię, odchodzę

Wierzę, wątpię, odchodzę

Kajetan Rost ciągle jeszcze myślał, że można tam wrócić. Że jest dokąd. To dlatego któregoś dnia powiedział:

– Chodź, synku, pojedziemy nad rzekę.

Myślał wtedy jednak przede wszystkim o sobie.

Dzień wcześniej wsiadł do miejskiego autobusu, dwie kobiety siedzące przed nim przez kilka przystanków rozprawiały, jaka to śliczna pogoda tej jesieni. Kaj musiał wysiąść. Wiedział, że jeszcze jeden przystanek i przeistoczyłby się w jednego z tych wariatów, którzy nagle, ni z tego, ni z owego, zaczynają obcym ludziom wygłaszać nieskładne kazania.

Był październik, od dziesięciu dni temperatura nie spadała poniżej piętnastu stopni. Świeciło słońce, nie padał deszcz. To nie było normalne. Kaj zaczął nawet wychodzić do pracy nieco wcześniej niż zwykle, żeby nacieszyć się porannym chłodem.

O szóstej rano było jeszcze tak, jak z grubsza powinno być jesienią. Zimno, szaro i wilgotno. Wiedział jednak, że w ten sposób pielęgnuje jedynie własne złudzenia. Bo potem wychodziło słońce, a on jeszcze przed poranną kawą musiał sobie przewieszać ciepłą kurtkę przez ramię.

Dlatego pomyślał, że wyprawa nad rzekę to dobry pomysł. Chciał wrócić tam, gdzie jeszcze jest w miarę normalnie. Tak, zdawał sobie sprawę, że prawdziwej natury już nie ma. Ale ciągle wierzył, że można się zbliżyć do tego, co z niej zostało. W mieście łatwo było te jej relikty przeoczyć. „Znajdą przyjemne miejsce – myślał – nazbierają chrustu, rozpalą małe ognisko, upieką ziemniaki”. Zabrali scyzoryk, prowiant, małą łopatkę i wyruszyli. Na prawy brzeg rzeki chcieli się przeprawić jednym z promów, by nadać wyprawie posmak przygody, ale promy od jakiegoś czasu już nie pływały. Powodem był niski stan wody i ryzyko ich ugrzęźnięcia na mieliźnie. Któregoś dnia obserwowali przecież z bulwarów mały prywatny wycieczkowiec rzeczny, który zarył dnem kadłuba w piaszczystą łachę i nie mógł się z niej wydostać. Na jego dachu cały czas trwała impreza, podczas gdy kapitan biegał z rufy na dziób i z powrotem, próbując wydostać jednostkę z pułapki. Pomogła dopiero motorówka policyjna z mocnymi silnikami.

Kajetan nie mógł pozbyć się wrażenia, że imprezujący na dachu ludzie nie zwrócili nawet uwagi, że coś się stało. Choć oczywiście nie mógł mieć żadnej pewności – obserwował ich z bardzo daleka.

Po tej stronie brzeg rzeki był zarośnięty. Rost skierował się na północ ścieżką biegnącą między drzewami. Jechał szybko, omijając jedynie głębsze dziury, tak aby fotelik, w którym siedział jego syn, nie bujał się zbyt gwałtownie.

W końcu znaleźli odpowiednie miejsce, ukrytą w zaroślach niewielką polankę nieopodal jednego z mostów i piaszczystej plaży. Rost zdarł butem darń i zaczął wygrzebywać w ziemi niewielki dołek na ognisko. Szary żwir i nadrzeczny piach były tu przemieszane z kawałkami szkła, kapslami po piwie, niedopałkami i fragmentami plastiku. Rost pomyślał, że trafili po prostu pechowo na miejsce, w którym ktoś zakopał śmieci. Przenieśli się więc kilkanaście metrów w inną stronę, znaleźli inną lukę w zaroślach, założyli nowe obozowisko. Rost znów zaczął kopać.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się