Nigdy nie czułem się w Polsce do końca u siebie. Była to typowa Hassliebe, schizofreniczne niemal zawieszenie pomiędzy czułością i irytacją, fascynacją i poczuciem wyższości, współczuciem i wstydem. Po 2015 r., w czasie narastającej podłości i cynizmu, dyktatury miernot, odradzającego się nacjonalizmu i faszyzmu, coś się we mnie w końcu załamało. Raz po raz czytałem Dzienniki Klemperera i zastanawiałem się, ile trójkątów kazaliby mi nosić w obozie. Był to też moment, w którym uświadomiłem sobie, że w zasadzie trzyma mnie tutaj tylko jedna rzecz – polszczyzna. W 1964 r. Hannah Arendt wyznała w słynnym wywiadzie z Günterem Gausem, że nie jest w stanie myśleć i żyć poza światem języka niemieckiego. Jako filolog wiedziałem o tym od dawna, aż za dobrze. Dowcipy, wyznania miłosne i jadowite złośliwości wychodziły mi jedynie po polsku. To nie wszystko: gdy się jest facetem w średnim wieku, starzejącym się i zakorzenionym, mającym już zbyt wiele do stracenia, za późno na emigrację (pluję sobie teraz w siwiejącą brodę, że nie zrobiłem tego 20 lat temu).
Na razie pozostała mi emigracja wewnętrzna: żeby nie musieć wzdrygać się dzień w dzień, przeniosłem się w głowie do Holandii. Fizycznie jestem tam parę tygodni w roku, a przez resztę miesięcy czekam, tęsknię, frustruję się, odliczam dni i zaciskam zęby. Mój dom jest już gdzie indziej. Coroczny przyjazd do Amsterdamu rozłożony jest na symboliczne etapy, a każdemu z nich towarzyszą inne emocje. Z lotniska Schiphol biorę pociąg na stację Lelylaan i męczę się z walizkami (zawsze mam tego za dużo). Potem tramwaj nr 1 i jego kolejne przystanki: Derkinderenstraat oraz Surinameplein, plac Surinamu. To wtedy wreszcie cichutko szepczę do siebie thuis – jestem w domu. Tramwaj gładko wjeżdża w ul. Overtoom, dawny kanał, i zatrzymuje się kolejno na Rhijnvis Feithstraat, J.P. Heijestraat oraz 1e Con. Huygensstraat, gdzie wysiadam już niemal odrodzony. Rytuałem przejścia, rite de passage, jest jednak plac Surinamu, objęty półpierścieniem niewysokich ceglanych budynków w stylu szkoły.
Szkoła amsterdamska. Na pytanie, czym jest, nie podejmuję się odpowiedzieć, tym bardziej że ilu ludzi, tyle opinii. Jedni mówią, że to późna geometryczna secesja, inni zaś upierają się, że art déco, względnie klasyczny architektoniczny ekspresjonizm, a nawet kubizm. Niektórzy uważają, że szkoła reprezentuje modernizm, inni z kolei stanowczo odżegnują się od takiego bezczelnego powinowactwa. W tle dyskusji pojawiają się też kierunki, takie jak De Stijl, germański Backsteinexpressionismus oraz szkoła chicagowska. Wszyscy jednak zgadzają się, że Amsterdamse School to holenderska manifestacja Nowego, forpoczta nowoczesności.
Podstawa to cegła, chyba najbardziej tradycyjny budulec w Niderlandach. Sama bryła jest prosta, za to fantazja architektów nieokiełznana. Dodają witraże, maleńkie okienka przypominające okrętowe bulaje, kute balustrady, ozdobną kamieniarkę, pinakle, wykusze i blanki, wieże i wieżyczki, wielokrotnie łamią dachy, a zwłaszcza bawią się oknami. Te nierzadko idą przez wszystkie kondygnacje, a ich białe szprosy tworzą wachlarze, tulipany, drabiny, trójkąty i trapezy. To za sprawą owych okien czerwone fasady kojarzą się z jakąś abstrakcyjną grafiką. Funkcji tu niewiele, prawie sama forma. Tyle że to forma utemperowana i po protestancku powściągliwa, niemal kwintesencja mentalności holenderskiej („używaj, ale z umiarem”). Zobaczymy to od razu, gdy zestawimy ze sobą amsterdamskie budynki z kamienicami naszego „krakowskiego Gaudiego” i ceglanego poety Teodora Talowskiego.