Na początku chciałbym zastrzec, że wystąpienie profesora Charlesa Taylora wygłoszone podczas Dni Tischnerowskich będę komentował nie jako filozof, socjolog czy historyk idei, ale jako czynny duszpasterz. Problemy, które opisuje, i pytania, które stawia przed nami Kanadyjczyk, traktuję nie jako intelektualną dywagację, ale jako wyzwanie stające przed wspólnotą Kościoła.
Żywa wiara
Istnieje legenda dominikańska o młodym człowieku, który w latach powojennych wstąpił do naszego zakonu, bowiem w domu była bieda, nie było co jeść i trzeba było ciężko pracować. Ów młody człowiek stwierdził, że w klasztorze standard jego życia będzie wyższy niż w domu rodzinnym. Po niedługim czasie przyznał się sam przed sobą, że postąpił nieuczciwie. Poszedł do przełożonego, wyznał mu prawdziwe motywy wstąpienia do zakonu, przeprosił i obiecał, że odpracuje to, co dominikanie w niego zainwestowali. Przełożony zaproponował mu, by nie odchodził, ale spróbował pożyć w klasztorze jakiś czas już nie dla wygody, ale dla Pana Jezusa. Brat ów został w zakonie, złożył śluby wieczyste, przyjął święcenia kapłańskie i dożył późnej starości. A pod koniec życia mówił: „Skoro tyle lat przeżyłem u dominikanów, to chyba jednak miałem powołanie”.
Słuchając tej historii, można stwierdzić, że zapleczem powołania zakonnego owego człowieka była chęć napełnienia swojego żołądka do sytości. Motyw jak najbardziej przyziemny, egocentryczny, pozbawiony nie tylko płaszczyzny religijnej i duchowej, ale nawet po ludzku wzniosłej czy szlachetnej. A jednak otoczenie, w którym się znalazł, słowa, które do niego trafiły, przykład współbraci i mądrość przełożonego sprawiły, że najpierw potrafił spojrzeć na siebie w prawdzie i odnaleźć motywację głębszą, zbudowaną już nie na szukaniu pełnego brzucha, ale na gotowości pójścia za Jezusem.
Rozmawiając z ludźmi, którzy dopiero w dorosłym życiu odnajdywali drogę do Boga, łatwo dostrzec, że motywy szukania wiary i decyzji, by budować swoje życie w odniesieniu do Jezusa, są bardzo rozmaite. W mojej posłudze duszpasterskiej spotkałem osoby, które swoją przygodę duchową z chrześcijaństwem rozpoczynały od chodzenia na Msze święte za Ojczyznę, od fascynacji technikami ezoterycznymi w klimacie New Age’u, od terapii psychologicznej, w chwili krachu dotychczasowego sensu ich życia, od zakochania się w księdzu, od chęci zrobienia przyjemności wierzącej narzeczonej, od zauroczenia sztuką pisania ikon czy muzyką liturgiczną. Podejrzewam nawet, że bardzo rzadko się zdarza, by ktoś wchodząc na drogę wiary, podejmował tak gruntowny i duchowy namysł nad swoją relacją z Bogiem, by w przyszłości nie musiał jej zmieniać. Motywy bywają natury osobistej bądź społecznej, mogą być spontaniczne i nieprzemyślane albo starannie rozważone i przetestowane. Jedno trzeba jednak bardzo mocno podkreślić: punkt wyjścia nie determinuje tego, jaka wiara stanie się udziałem człowieka, który wyrusza w duchową podróż. Wiara bardzo powierzchowna, zależna od nastroju chwili i klimatu otoczenia z czasem – wzmocniona lekturą, rekolekcjami, kierownictwem duchowym – może się pogłębiać, wzrastać.