fbpx
Z wizytą w bibliotece w szkole imigranckiej w Rinkeby na północ od Sztokholmu, 11 grudnia 2019 r. fot. Fredrik Sandberg / TT / AFP / East News
Olga Tokarczuk kwiecień 2020

Ćwiczenia z obcości

W duchowej konstelacji Olgi Tokarczuk podróż zawsze zajmowała wyjątkowe miejsce. Znalazła się w tytule pierwszej powieści noblistki i stała się przewodnim tematem Biegunów, ważną funkcję pełniła też choćby w Księgach Jakubowych. Dziś, po noblowskim wykładzie pisarki, można stwierdzić z całą pewnością, że jeszcze istotniejsza dla jej twórczości jest czułość, która „pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest »ja«”. To w tej „najskromniejszej odmianie miłości” upatruje Tokarczuk istoty zarówno człowieczeństwa, jak i literatury. Podejście to odnaleźć można w tekście, który przedrukowujemy z wakacyjnego numeru „Znaku” z 2017 r. Tokarczuk napisała w nim: „Straciłam ochotę do podróży zawstydzona własną wolnością, której nie mogę dać innym”. Tak właśnie spogląda na świat czuły narrator.

Artykuł z numeru

Duchowe  światy Olgi Tokarczuk

Duchowe  światy Olgi Tokarczuk

Wychowałam się na książkach Juliusza Verne’a – to one pokazywały mi daleki świat i zbudowały w mojej głowie obraz tego, czym jest podróż człowieka Zachodu, a do takiego miana aspirowałam, dorastając w zamkniętej i nudnej przestrzeni peerelowskiej Polski. Taki verne’owski podróżnik był nie lada personą i – chociaż na mapach świata wciąż jeszcze były białe plamy – zdawał się nie przejmować niebezpieczeństwami i ruszał w drogę śmiało, z odwagą i poczuciem, że świat jest jego własnością, że mu się należy. W podróży nie zmieniał nawyków żywieniowych i pozostawał w orbicie mody swojego kraju (obowiązkowe tabaczkowe spodnie i czarny surdut). Zwykle też wystarczał mu jego własny język. Zawsze pamiętał, by zabrać ze sobą najnowsze wynalazki techniczne, które w odpowiednim momencie ratowały mu życie i pomagały przetrwać. Nawet jeżeli uważał się za dobrego i otwartego człowieka, to i tak ciągle towarzyszyło mu gdzieś w głębi duszy przekonanie o swojej ewolucyjnej wyższości oraz pewność istnienia niekwestionowalnych procesów historycznych, które wcześniej czy później doprowadzą każdy zakątek kuli ziemskiej do poziomu cywilizacyjnego Zachodu. Ekscytująca przygoda prowadziła go na najdalsze bezdroża, ale i tam czuł się bezpiecznie, bo nawet w największej głuszy miał szansę spotkać urzędników z własnego kręgu kulturowego, którzy w razie czego wydadzą mu duplikat zgubionego paszportu i poplotkują na tubylców.

Fascynująca dekoracja

Ten Verne’owski punkt widzenia w jakiejś zniekształconej i pastiszowej formule pojawia się często we współczesnej popkulturze, na przykład w filmach przygodowych z serii o Indianie Jonesie. Tutaj świat jest tylko egzotyczną dekoracją dla przypominających komputerową grę popisów bohatera, który choćby spotkał się z nie wiem jak fascynującą kulturą, to i tak nie może się zmienić – do końca pozostaje takim, jakim przybył. Zamknięty w szczelnej kapsule tożsamości człowieka Zachodu, pozostaje nieprzemakalny, zaimpregnowany na to, co inne. Skupiony na osiągnięciu swojego celu (odnalezienie skarbu, odkrycie tajemnicy), nie wchodzi w głębsze relacje z tubylcami czy jakikolwiek kulturowy dialog. Wali do nich po angielsku czy francusku, dogłębnie przekonany, że powinni go zrozumieć. Zachowuje swoje standardy, nie negocjuje, traktuje wszystko i wszystkich z góry, pewien swojej cywilizacyjnej (a więc także i ludzkiej) wyższości. Pamiętamy wszyscy słynną scenę, kiedy Harrison Ford jako Indiana Jones zostaje wyzwany na pojedynek przez zamaskowanego asasyna. Dzieje się to na bazarze, pośród tłumu, który rozstępuje się, by zrobić walczącym miejsce. Gdy tradycyjnie ubrany wojownik wywija mieczem, popisując się swoją zręcznością, Indiana Jones, któremu się spieszy, po prostu strzela do niego z pistoletu. Koniec pojedynku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się