W listopadzie 1628 r. don Abbondia, proboszcza niewielkiej wioski nad jeziorem Como, odwiedza dwóch braci, ochroniarzy czy może raczej „cyngli” niejakiego don Rodrigo, rezydującego w sąsiedztwie szlachcica. Przybysze wymuszają na nim obietnicę, że nie udzieli zapowiedzianego już ślubu parze narzeczonych, Renzowi Tramaglino i Lucji Mondella. Do ślubu rzeczywiście nie dochodzi, a przyczyną jest zakład, jaki wspomniany don Rodrigo zawarł z kuzynem. Jego przedmiotem jest zaś uwiedzenie Lucji, która wpadła szlachcicowi w oko. Młodzi muszą uciekać, zostają rozdzieleni, Lucja ukrywa się w klasztorze, Renzo po licznych perypetiach zamieszkuje u krewniaka w Bergamo. Ale don Rodrigo nie odpuszcza. Namawia potężnego hrabiego, zwanego w powieści Bezimiennym, by wykorzystując swe wpływy, uprowadził Lucję z klasztoru, co ten czyni, ale potem, wzruszony widokiem pobożnej dziewczyny, doznaje łaski nawrócenia, a solenne postanowienie poprawy składa na ręce mediolańskiego kard. Federigo. Ten troskliwie zajmie się Lucją, która teraz znajduje schronienie bezpieczniejsze niż klasztor. Wkrótce wszyscy pierwszoplanowi bohaterowie różnymi drogami trafiają do Mediolanu, gdzie właśnie wybucha straszliwa epidemia dżumy. Choroba zabija złych i podstępnych, don Rodriga i jego bravich, kuzyna i stryja wspierającego go w niecnych knowaniach. Chorują także Lucja i Renzo, ale szczęśliwie wracają do zdrowia, don Abbondio zaś, stosownie skarcony przez dobrotliwego kard. Federigo za wcześniejsze tchórzostwo, łączy wreszcie świętym węzłem małżeńskim narzeczonych, którzy potem żyją długo i szczęśliwie.
Naiwne? Do bólu! Współczesnemu czytelnikowi niełatwo pewnie przebrnąć przez niemal 700 stron tej opowieści. I niewiele go obchodzi, że to właściwie najdostojniejszy pomnik XIX-wiecznego piśmiennictwa włoskiego, jak w Polsce Pan Tadeusz, że to początek dziejów nowszej powieści bel paese, że Manzoni drugim wydaniem z 1840 r. (pierwsze ukazało się w 1827) stworzył wzorzec współczesnego języka włoskiego, że wreszcie to historia po prostu fenomenalnie opowiedziana, choć wedle kanonów narracji już trochę niedzisiejszych. Umberto Eco stwierdzał bezlitośnie: „Narzeczeni to arcydzieło literatury włoskiej XIX w. Wszyscy Włosi, z nielicznymi wyjątkami, go nienawidzą, ponieważ mają obowiązek przeczytać je w szkole. Dziękuję mojemu ojcu, że zanim zmusiła mnie do tego szkoła, zachęcił mnie do przeczytania tej powieści, i dlatego ją kocham”.
I rzeczywiście: w Narzeczonych można się zakochać. To jedna z książek, które pozwalają na nowo odkryć radość czytania. Rudyard Kipling był zdania, że ludzie zawsze będą chętnie słuchać opowieści o „kobietach, koniach, władzy i wojnie”. Do tego zestawu można dorzucić jeszcze spiski i tajemnice. Ale zawsze równie chętnie – choć nie wszyscy się do tego przyznają – będą odwiedzać wyimaginowane światy, w których na końcu tryumfuje sprawiedliwość, a rozdzieleni kochankowie schodzą się na powrót, w których łotr wzruszy nas nawróceniem, a wielcy i możni pochylą się nad skrzywdzonymi i poniżonymi. W tym właśnie tkwi siła przyciągania wszelkich – nazwijmy to tak – realizmów postulatywnych, opisujących świat nie takim, jaki jest, ale takim, jaki być powinien. Tego rodzaju realizmem był realizm socjalistyczny, taki był realizm żywotów świętych i taki jest realizm katolicki Manzoniego.