Klęczący na mokrej od deszczu granitowej płycie przed warszawskim pomnikiem Bohaterów Getta kanclerz Willy Brandt do dziś ucieleśnia jeden z najbardziej przejmujących gestów w dziejach ludzkości. W kolektywnej pamięci Niemców zdjęcie klęczącego kanclerza weszło do panteonu najważniejszych symboli powojennej historii RFN. Nikt nie skomentował wymowy tego gestu trafniej niż będący jego świadkiem niemiecki dziennikarz: „Oto klęczy ten, który nie musi, w imieniu tych, którzy muszą, ale nie klęczą, bo nie mogą albo nie potrafią, albo nie chcą”. W istocie swoją etyczną i moralną głębię gest ten uzyskał dopiero w kontekście całej biografii Brandta. Do publicznego wyznania winy w imieniu narodu niemieckiego poderwał się bowiem ten, który w latach III Rzeszy sam był prześladowany przez reżim Hitlera i który uciekł z Niemiec, by uniknąć aresztowania. W grudniu tamtego pamiętnego roku, już po powrocie z Warszawy do Bonn, na zadane mu przez żonę pytanie, czy uklęknął spontaniczne, wzruszył tylko ramionami i odpowiedział lakonicznie: „Ktoś musiał to zrobić, wszystko inne byłoby za małe”.
7 grudnia 1970 roku składający wizytę w Warszawie kanclerz Willy Brandt wraz z otaczająca go świtą udał się w godzinach południowych na Grób Nieznanego Żołnierza, by złożyć wieniec i oddać hołd poległym w wojnie z Hitlerem Polakom. Ale delegacja niemiecka chciała jeszcze pod pomnikiem Bohaterów Getta uczcić pamięć pomordowanych w Polsce Żydów. Władze komunistyczne zgodziły się, ale odmówiły asysty i werbli. Kiedy u stóp pomnika członkowie delegacji niemieckiej złożyli wieniec, kanclerz rutynowo, jak to czynią w takich sytuacjach politycy na całym świecie, poprawił szarfę, po czym cofnął się, zszedł stopień niżej i ku zdumieniu wszystkich uklęknął. Na prószącym śniegiem placu zapadła przeraźliwa cisza. Brandt zastygł w bezruchu przez dobrych 30 sekund. Potem podniósł się raptownie. Twarz jego skamieniała. Wzrok miał wbity przed siebie. Po latach powiedział: „Prosiłem o przebaczenie mojemu narodowi i modliłem się o łaskę odkupienia.” On socjaldemokrata, z przekonania agnostyk.
Jak bardzo jego gest wyprzedził zimnowojennego ducha czasu, pokazały reakcje w Niemczech i w Polsce. 40 lat po wojnie rany z przeszłości między „imperialistyczną” RFN a komunistyczną PRL były jeszcze świeże. Polacy mieli żywo w pamięci okupację hitlerowską, a 12 milionów Niemców dramat wypędzeń. Oba kraje były ponadto oddzielone od siebie żelazną kurtyną, dzielił je także spór o przebieg granicy. Nad Renem „Canossa” Brandta wywołała burzę w szklance wody. Według błyskawicznie przeprowadzonej ankiety „Spiegla” ponad połowa mieszkańców RFN gest kanclerza uważała za przesadzony. Dezaprobata rosła wraz z wiekiem respondentów. Günther Grass, którego Brandt zabrał do Warszawy jako członka swojej delegacji, wyznał po latach: „Pamiętam moment popłochu i myśl, że dzieje się coś niewiarygodnego”. Czuli to też gospodarze – komuniści z ekipy Gomułki. Jeden z nich, Mieczysław Rakowski, zapisał w pamiętniku: „Rzeczywiście stało się coś wielkiego, historycznego. Czułem, że łzy napływają mi do oczu. Wracając w samochodzie spod pomnika z członkami delegacji niemieckiej nie mogłem wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Brandt zaskakuje, wymaga szacunku i podziwu”. Także żona premiera Cyrankiewicza, więzień wielu niemieckich obozów w czasie wojny, nie mogła powstrzymać się od łez.