Było to wiosną tego roku:
– A co pan tu robi?
– Jestem w pracy.
Patrol (policjant i dwóch żołnierzy z WOT) nieufnie patrzy na mój strój i główny rekwizyt – dużą podziurawioną reklamówkę, z której ciurka woda, mocząc wymięte spodnie i gołe stopy w mocno rozdeptanych tenisówkach.
– Prowadzę badania terenowe, jak w okresie suszy hydrogeologicznej można zazielenić obszar obecnie pokryty głównie piaskiem. Które gatunki roślin, nie tylko typowe dla murawy kserotermicznej, najlepiej znoszą długotrwały brak opadów i silne słońce, które najszybciej kiełkują, rosną i zwiększają biomasę, zwłaszcza powierzchnię liści po regularnym podlewaniu minimalną ilością wody.
Marzec 2020 r. Szczyt epidemii i zakaz opuszczania mieszkania z wyjątkiem „zaspokajania niezbędnych potrzeb życiowych”. Czas: godz. 8–9 rano. Miejsce: pobocze ścieżki spacerowo-rowerowej na terenie parku przy zalewie na rzeczce Silnica w Kielcach. Przed mandatem uratowała mnie legitymacja prasowa i fakt, że poprzedni patrol też zadowolił się spisaniem i sprawdzeniem danych w centralnym rejestrze (włącznie z nazwiskiem panieńskim matki).
Misja: podlewanie
Wychodziłem tam codziennie rano i o zmierzchu od początku marca do końca maja. Nagrzaną zieloną od wodorostów wodę z zalewu nosiłem niedaleko od brzegu. Głównym celem był pagórek w kształcie cypla, wystawiony na słońce i wiatr od świtu do zachodu słońca. Ścieżka była wąska i stroma, wspinając się, machałem przeciekającą torbą i zwilżałem dziewanny, krzewy głogu i placki piachu. Na „plaży” podlewałem pojedynczymi kroplami samotne kępki skąpej trawy, rozdzielone ziemią ubitą i spaloną na twarde klepisko. Już na drugi, trzeci dzień wypuszczały nowe źdźbła. Po kilku dniach pojawiały się ptaki – kosy, paszkoty, drozdy, kwiczoły, gołębie grzywacze i te miejskie, a także podobne do nich synogarlice tureckie. Zainteresowaniem białkożernych o tej porze roku kosów i ich kuzynów cieszyły się „spiżarnie” – dołki wyścielone zeszłorocznymi liśćmi. Dłużej trzymały wilgoć, wkrótce pojawiły się tam dżdżownice. Szybciej od trawy i perzu rosły mniszki lekarskie, wypuszczały liczne pąki. Kiedy zakwitły pierwsze, sypnęły się następne, pojawiły się przy nich trzmiele, pszczoły i motyle oraz chmary maleńkich czarnych „cosiów”. Wieczorem śmigały nietoperze, ich głównym celem były leje światła przy latarniach, gdzie roiło się od owadziego drobiazgu. Czasem mieszały się z jaskółkami i jerzykami, choć one wolały przestrzeń nad samą taflą wody.
Torbę niedługo zamieniłem na konewkę, by szybciej nabierać wodę, zwiększyłem też liczbę kursów i miejsc do podlewania. Do strefy zraszania dodałem parów zarośnięty tylko drzewami, bo jesienią został wykoszony do gołej ziemi. Ofiarą padły wtedy wszystkie rośliny runa, krzewinki, krzewy, liczne samosiejki dębów i grabów. Wodę wlewałem w znacznie większe i głębsze „spiżarnie” z kożuchem liści, pod korzenie małych drzewek, w skąpe trawy i pierwsze niezapominajki (szybko utworzyły kępy). Gołe gałęzie drzew przepuszczały słońce i wiatr, a różnice temperatur też przyczyniały się do wysuszenia ziemi na szary popiół. Każda kropla i pokropek z konewki dawały widoczny rezultat. Ptasie czereśnie zaczynały kwitnąć, ale miały wiotkie wierzchołki. Wodę lałem tuż przy pniu, najpierw wsiąkała bez śladu, ale po dwóch dniach czubki drzewek podniosły się i wyprężyły. Nieliczne kwiatki zamieniły się w białe chmurki, przy nich zawirowały trzmiele. Po dwóch miesiącach zamieniły się w zielone kuleczki owoców, przyszłą (latem na drzewie, jesienią na ziemi) wyżerkę dla ptaków.