Choćby po to, by zadumać się nad pytaniem, gdzie jesteśmy 84 lata od pierwszego wydania powieści – z miesięcznikiem „Egzorcysta”, ponad setką mianowanych oficjalnie poskramiaczy diabła i uczonym jezuitą, dr. hab. psychologii (!), pocieszającym nas, że „opętania” wprawdzie się zdarzają, ale na szczęście rzadko.
Być adwokatem Nieba… jednak niełatwo. Niełatwo też je czytać: nawet dorośli noszą tam „buciki”, a tory komet giną „w śreżodze mgławic”, co sprawia, że „znów straszliwa pustosz mroku” sklepia się „ponad nieubłaganym pędem”.
Niebo… jednak powieść zwykle tylko udaje, w rzeczywistości, jak zauważył Czesław Miłosz, „ma w sobie coś z teologicznego traktatu”. Gdy zaś upiera się, by mimo wszystko być powieścią, wpada często w tonację prozy oświeceniowej, która za wszelką cenę chce czytelnika pouczyć i ulepszyć, nawet jeśli go przy okazji trochę znudzi. Ale i jako traktat mocno już zwietrzało, bo i kogo jeszcze może wprawić w ekscytację Życie Jezusa Renana? To od tego dzieła zaczyna się wędrówka Teofila, lwowskiego gimnazjalisty, krętymi ścieżkami filozofii i teologii. Odkrycia, których z zapartym tchem na nich dokonuje, już w jego czasach były zresztą tylko „myślami, co nienowe”. Śmierć teizmu „w królestwie rozumu spekulatywnego” ogłaszał Heine w latach 30. XIX w. – ale dodawał przecież natychmiast: „Potrzeba być może paru stuleci, by ta zasmucająca wieść dotarła do wszystkich zakątków świata”.
Parandowski na szczęście przypomina sobie od czasu do czasu, że winien czytelnikowi coś więcej niż tylko oświecenie. I wtedy zdumiewa subtelnością obserwacji psychologicznych: „Straciłem wiarę”, oświadcza Teofil matce. Nie mówi „uwolniłem się”, „pozbyłem”. „Strata” to przecież zawsze coś bolesnego. Tak podsumowuje swoją drogę również Stephen Dedalus w Portrecie artysty w czasach młodości Joyce’a: „I had lost the faith”. Bo też odrzucenie religii, w której nas wychowywano, nie odbywa się tylko „w królestwie rozumu spekulatywnego”. Wraz z nią odrzucamy tkankę obyczaju, „zapach wzruszającej dawności”, otaczający sielską plebanię ks. Prussoty, w którą Teofil wciąż wpatruje się z zachwytem, doznając „rozkosznej zgrozy na myśl, że może w istocie Bóg jest tu gdzieś obecny”.
Może nie zgroza, ale co najmniej niepokój ogarnia Czytelnika z innego powodu: gdy ojciec Teofila spotyka się z ks. Grozdem, by uchronić syna przed relegacją z gimnazjum, grożącą mu za ową „utratę wiary”, zastrzega się skwapliwie: „Sam jestem katolikiem wierzącym i chociaż to mój syn, nie miałbym odwagi za nim prosić, gdybym nie był pewny, że to się więcej nie powtórzy” – wyznanie jakże bliskie ewangelicznym zaleceniom Łk 14, 26. Zatem choć rozstanie z „zapachami wzruszającej dawności” jest dla Teofila niełatwe, od tej pory kibicujemy mu bez wahania. Bo jak Stephen Dedalus walczy o self-respect i o coś więcej: „Nie mógł się nadziwić wolności, która z szumem wpadła weń jak wiatr”.