Tych zaś jest w powieści mnóstwo, a najszersze sięgają historii biblijnych – oto siedmioro narratorów opowiada o ósmej, centralnej dla Cudzych słów, postaci. Jest nią Benedykt Ryś, swego czasu wybitnie uzdolniony student filozofii, później właściciel Isoli, wyjątkowej restauracji, w której podaje specjały kuchni śródziemnomorskiej, tworząc zarazem przystań otwartą dla każdego, zwłaszcza wszelakiego autoramentu odmieńców i wykluczonych. Benio to błyskotliwy wirtuoz vita vera, człowiek, który nie poszedł drogą wieszczonej mu kariery akademickiej, lecz wybrał istnienie wyjęte spod wszelkich ram instytucjonalnych. Jest „czystą potencjalnością”, nie skłania się ku żadnej definitywnej formie życia, pozostając dla świata kimś, kto pociąga świadomie praktykowanym niespełnieniem i uważnością, pozwalającą mycie podłogi zmienić w doznanie metafizyczne. Zbawiciel codzienności, który – zanim zginął w wypadku samochodowym – odcisnął niezatarty ślad w każdym, kogo spotykał na swojej drodze.
Ryś portretowany jest poprzez świadectwa zblokowane w pięć – nazwanych jak menu włoskiej trattorii – części (od antipasti po dolci). Każdy z narratorów był w innej relacji z Benedyktem, stąd opowieści o nim wyrastają z różnych języków i przybierają odmienne formy: od żałobnego lamentu ojca (Józef), przez archaizujące passusy Jakuba (kolega z dzieciństwa), wyważone wspomnienia profesora (Paweł), aż po rozedrgane do granic manieryczności, mocno metajęzykowe fragmenty autorstwa przyjaciółki i kochanki (Magdalena). Z tego skrzyżowania stylów, kodów kulturowych (nie o gastronomię wyłącznie przecież w Śródziemnomorzu idzie), aluzji, kryptocytatów i zależności wyłania się wizerunek niedoszłego filozofa. Nie jest to jednak podobizna zanadto drobiazgowa – „relacyjna” formuła powieści sprawia, że widzimy Rysia niejasno, pośród rozlicznych odbić, niedopowiedzeń, przekształceń. Raczej migotliwy szkic niż ukończone dzieło.
Być może nie da się inaczej? Słowa są trochę jak papierosy – cudze smakują lepiej, ale to własne dają nam podmiotowość. Pozostaje (zwykle jasna w przypadku papierosów) kwestia własności. Bo skoro – jak sugeruje powieściowa Magda – nie ma w ogóle własnych słów, to jak opowiadać o świecie tak, by adekwatnie go opisywać i wplatać weń swoją jednostkowość? W nowej książce Wit Szostak pokazuje nie tylko to, że żyjąc, tracimy życie, ale także to, że składamy się z rozmaitych języków, tworzonych z kolei przez słowa, których nie da się łatwo podzielić na „nasze” i „cudze”. Wszystkie są i takie, i takie – nasze, bo ciągle ich używamy, ale i cudze, bo wszystkich już kiedyś użyto.
A jednak tworzymy narracje, które – bywa – znakomicie opisują (nie tylko) nasze doświadczenia. Tym wszakże, co pozwala nam nieustannie konstruować opowieści, nie jest kwestia przynależności słów, lecz forma, po którą sięgamy. To ona sprawia, że dostępne wszystkim tworzywo zmienia się w niepowtarzalny trop naszej egzystencji. Najlepiej widać to może w zapiskach Weroniki, wnuczki profesora Czaskiego i partnerki Benedykta. Szostak daje nam dwie ich wersje – pozbawiony oznak pracy nad tekstem rozdział otwierający Cudze słowa i pełen skreślonych zdań (albo przywróconych wykreśleń) rozdział przedostatni. Zabieg ten odsłania „pracę formy”, którą podszyta jest każda opowieść. I to właśnie ta praca – nazywana czasami pisaniem – skutecznie zmienia słowa cudze we własne.