Starsze pokolenia modliły się często: „Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie”. Było to zrozumiałe w czasach wojny i trudno dostępnej opieki medycznej. Dziś częściej nasi bliscy umierają w szpitalach. Czy nagła śmierć nie wydaje się lepsza od przeciągającej się hospitalizacji?
Dziś też ludzie umierają nagle i niespodziewanie. Niedawno uczestniczyłam w pogrzebie ojca rodziny, który poszedł spać i już się nie obudził. Takie przypadki wciąż się zdarzają. Niektórzy tego pragną, bo nagła i niespodziewana śmierć oszczędza tego procesu umierania, którego wszyscy się bardzo boją. Jest on odbierany jako rzecz naprawdę straszna i wobec tego wielu ludzi wolałoby, zamiast przez to przechodzić, po prostu nagle i niespodziewanie odfrunąć.
Odróżniałabym jednak nagłe od niespodziewanego. O tym się często zapomina, że np. ta śmierć wojenna była nagła, ale jednocześnie spodziewana. W końcu zagrażała na każdej ulicy. Pytanie jest psychologiczne, więc nie do mnie – jak często ludzie spodziewają się nagłego? Modlitwa może służyć temu, żeby nie było niespodziewanej śmierci, żebyśmy umieli się spodziewać, ale bez zatrucia tym spodziewaniem, bez paraliżu.
Przez „nagłą śmierć” rozumiem, że to odbywa się szybko, że nie ma tego długiego okresu, kiedy człowiek cierpi, odchodząc. Tego można sobie życzyć. Nieraz modliłam się o to dla osób, z którymi się zżyłam i wiedziałam, że jeżeli śmierć będzie się odwlekać, będą się strasznie męczyć.
Doktor Cicely Saunders, twórczyni ruchu hospicyjnego, w artykule zamieszczonym w książce Sens choroby, sens śmierci, sens życia pisze: „Mamy obowiązek walczyć o życie, nie zaś o przedłużanie umierania”. Czy potrafimy rozpoznać, gdzie leży granica?
Istnieje dział medycyny terminalnej, która analizuje naukowo, co się dzieje w organizmie, jak przebiega umieranie, i ma ambicje, żeby w ten proces ingerować. Nie chodzi o przyspieszanie momentu śmierci, ale o to, żeby zapewnić jak najdłużej dobrą jakość życia, żeby człowiek był przytomny, żeby można było z nim nawiązać kontakt, żeby zdążył pozałatwiać swoje sprawy, a także inni z nim – na to potrzebny jest czas.
Prowadzone jest kształcenie młodych lekarzy, które ma im tę wiedzę przybliżyć, ale w ogromnej mierze rozpoznanie granicy życia i umierania to sztuka wynikająca z empatii lekarza. Ta niestety przynosi ból współczucia. Ktoś, kto współodczuwa z cierpiącymi, sam też cierpi, więc wielu wybiera znieczulenie się na ból pacjentów. Empatia tłumiona w końcu przestaje działać, a lekarze przestają widzieć to, co powinni dostrzegać.
Jest to też kwestia doświadczenia, dlatego hospicja, gdzie pacjenci odchodzący są najważniejsi, często bywają lepsze od zwykłych oddziałów szpitalnych. Na oddziale medycyny aktywnej, otwartym dla wszystkich, najważniejszy jest pacjent bardzo zagrożony, ale którego można wyleczyć, który wyjdzie z oddziału gotów do życia. Może, stając na głowie, doprowadzimy do tego, że on wróci do zdrowia. Mniejsza satysfakcja jest wtedy, jeśli wyjdzie jako niepełnosprawny. Staramy się, żeby choroba nie zostawiła śladów. Tymczasem pacjenci, o których wiadomo, że ich nie uratujemy, na aktywnym oddziale nie mogą oczekiwać, że na nich będzie się skupiać uwaga. Nawet jeśli jakiś lekarz chciałby im towarzyszyć, to go wołają, bo przywieźli rannego z wypadku. W tym czasie ten samotny człowiek gaśnie. W hospicjum jest inaczej. Liczba pacjentów nie jest tak wielka w stosunku do personelu i każdy z nich może za chwilę umrzeć. Wszyscy są ważni.