Była połowa kwietnia. Temperatura spadła właśnie do minus dziesięciu, a ja wypożyczałem rower. Gość w sklepie patrzył na mnie jak na pomyleńca, tym bardziej że miałem na sobie wszystkie ubrania, które ze sobą wziąłem z Polski. Dopiero na miejscu, już w Montrealu powiedziano mi, że europejskie „ciepłe ubrania” nie za bardzo przystają do tych kanadyjskich. I że tutaj kwiecień to, owszem, kanadyjska wiosna, czyli europejska sroga zima. Zwłaszcza jak się chce jeździć na rowerze. Dostałem do niego parę grubych jednopalczastych rękawic. Żebym sobie chociaż dłoni nie odmroził. Sięgały mi do łokci i to była jedyna część ciała, która mi tamtego dnia nie zsiniała z zimna.
Dziś, gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że miałem wtedy dużo szczęścia.
No, ale pojechałem. Chciałem zobaczyć kilka budynków wybudowanych w Montrealu na Expo w 1967 r. To były modernistyczne eksperymenty i byłem ich ciekaw. A przynajmniej tak sobie wmawiałem. Byłem jednak w Kanadzie, ktoś za to płacił, czułem, że powinienem ten czas wykorzystać nieco lepiej, niż siedząc w hotelu. Miasto okazało się jednak o wiele większe, niż się tego spodziewałem. I poza ścisłym centrum niezbyt przyjazne dla rowerzystów. Kląłem i brnąłem jakimiś poboczami, próbując dotrzeć w wybrane miejsca. Powietrze zamarzało mi w płucach. Beznadziejność sytuacji zrozumiałem chyba na moście przerzuconym nad Rzeką św. Wawrzyńca. Jezu, nigdy nie widziałem czegoś takiego – sunący, niewzruszony, ślepy ogrom. To było tak wielkie i tak silne, że uginały się pode mną kolana. Wracałem do centrum całkowicie zdruzgotany. Usiadłem w wietnamskiej knajpce przy rue Sainte-Catherine i gapiąc się na niezbyt udane Muzeum Sztuki Nowoczesnej, piłem wrzącą zupę. To właśnie gdzieś tam nad dymiącą miską pho uświadomiłem sobie, że świat jest dla mnie po prostu za duży.
Już wcześniej miałem takie podejrzenia, ale jakoś nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Ciągle ulegałem pokusie dalekich podróży. Takich, w których pożyteczne można było połączyć z pozornie przyjemnym. Tu spotkanie autorskie organizowane przez Polonię, tam jakieś targi albo festiwal, na który trzeba zaprosić kogoś z Europy Środkowej, bo ma się na ten region grant. „Przyjedzie pan, opowie o książkach, spędzi pan kilka dni w mieście i poleci do domu”. Kto by nie skorzystał. Potem zwykle żałowałem. Przesiedziałem kiedyś niemal bite dwa dni zamknięty w mieszkaniu na Manhattanie, dwie przecznice od Central Parku, bo już nie dawałem rady z tym miastem. No, ale nie za bardzo wypada manifestować się z taką niechęcią do wielkiego świata. Ze świata trzeba przecież czerpać pełnymi garściami.
Ale może to nie przyszło do mnie tam nad tą zupą w Montrealu, może dopiero kilka dni później, już w Warszawie, gdy jak niemal każdego ranka jechałem swoją rundę wzdłuż Wisły. 15, 20 km na północ prawym brzegiem, zawrotka na ostatnim moście i sprintem do domu. Kiedyś lubiłem tę trasę, jednak po przejechaniu jej dziesiątki razy już ją właściwie tylko toleruję. I znam na wylot. Tamtego ranka wszystko odbywało się jak zwykle. Z kładki pod mostem Łazienkowskim pogapiłem się na zamgloną rzekę, na placyku zabaw przy Poniatówce sprawdziłem, czy działa dziecięca pompa, żeby móc tam wrócić z synem w ciągu dnia i pobawić się w budowanie zapór i jezior. Wracając już lewym brzegiem, zjechałem nad samą rzekę i krętą ścieżką popędziłem w stronę nadwiślańskich bulwarów. Ten odcinek lubię najbardziej. Trzeba tu lawirować między drzewami, co rusz zjeżdża się nad samą wodę, tak blisko, że można usłyszeć jej plusk. W pewnym momencie dróżka krzyżuje się ze ścieżką wydeptaną przez bobry. Zatrzymałem się w tamtym miejscu. W mokrym piasku widać było podłużne ślady gałązek wleczonych najpewniej w stronę nory nad samą wodą. Na ich widok poczułem ogromny spokój. Jakbym dopiero wtedy, przy tym śladzie bobrzego mozołu, wrócił z tego zbyt ogromnego świata do domu. I wtedy postanowiłem, że już nigdzie daleko nie pojadę.