Rozwój medycyny w ciągu wieków zmieniał znaczenie tego, co jest dla ludzkiego życia zagrożeniem. Człowiek nauczył się radzić sobie z różnymi dolegliwościami, wiele chorób udało mu się wyeliminować, przed innymi umie się uchronić. Dzięki postępowi wiedzy żyje coraz dłużej. Ale nie można powiedzieć, że w ten sposób powstało społeczeństwo ludzi zdrowych. Medycyna pozwala na dłuższe życie również osobom cierpiącym, chorym i upośledzonym. Nawet moment śmierci można w wielu przypadkach sztucznie odciągać w czasie. Stawiając na rozwój medycyny, ludzkość wybiera ochronę każdego życia, również tego słabego, niesamodzielnego, bardziej podatnego na choroby.
Żyć wbrew naturze?
Można powiedzieć więc, że w pewnym sensie od wieków człowiek walczy z naturą i jej prawem do selekcji najzdrowszych przedstawicieli gatunku. Przekonuje ją, że odbiera życie niewłaściwym osobom – tym, które dzięki pewnemu wsparciu jeszcze mogą żyć. Kolejne zwycięstwa nad śmiercią przesuwają granicę. Udaje się podtrzymywać życie coraz bardziej kruche, ratować istnienie coraz bardziej bezbronnych, tych, którzy nie mają szans na autonomię. Jak daleko można posunąć się w tej walce z naturą? Czy umiemy wziąć odpowiedzialność za te zwycięstwa?
Przykładem dylematów, przed jakimi stawia nas medycyna, jest sytuacja rodziców zbyt wcześnie urodzonych dzieci, co opisała Agnieszka Sowa w artykule Za wcześnie, by żyć („Polityka”, 25–31 stycznia 2012, nr 4). Specjaliści od neonatologii potrafią dziś utrzymać przy życiu wcześniaki, które przyszły na świat już w 23. tygodniu ciąży z narządami jeszcze nie w pełni rozwiniętymi, z poważnym niedotlenieniem. Jak pisze autorka, intensywną terapię stosuje się nawet wobec „noworodków z wadami letalnymi, czyli takimi, które nie dają szans na przeżycie (np. bezmózgowie, bezczaszkowie)” (s. 27). Rodzice stawiani przed wyborem, czy dziecko ratować, nie zawsze rozumieją, co ta decyzja naprawdę oznacza. Agnieszka Sowa przywołuje m.in. historię urodzonego w 24. tygodniu Pawełka: „Lekarze pytali Dankę i jej męża, czy nie wyłączyć maszyny i dać dziecku umrzeć. Mówili, że zmiany w mózgu są bardzo duże. Danka wie, że to brzmi strasznie, ale dziś żałuje, że nie podjęli wtedy sugerowanej decyzji. (…) Dziś Pawełek ma 5 lat. Nie widzi, nie ma z nim kontaktu. Nie trzyma głowy, nie siedzi, nie przełyka. Łatwiej wymienić, co robi. Płacze prawie bez przerwy. Danka sądzi, że z bólu, choć lekarze mówią, że nic go nie powinno boleć” (s. 28).
W przypadku Pawełka nie chodzi o wybór między uporczywą terapią a odstąpieniem od niej, bo to można byłoby zrobić w każdym momencie. Decyzja dotyczyła ratowania chłopca, kiedy nie umiał sam oddychać. Odłączenie od respiratora powiodło się dopiero za trzecim razem i rodzice bardzo się cieszyli, że udało się wywalczyć pierwszy samodzielny oddech ich syna.