Piotr Sawczyński: W komentarzach na temat amerykańskiej polityki modne stało się pojęcie trumpizmu, rzadko bywa ono jednak precyzyjnie definiowane. Jak, Pańskim zdaniem, należałoby je ujmować?
Iwan Krastew: Aby zrozumieć, czym jest trumpizm, trzeba sobie uświadomić zasadniczą zmianę, która w ostatnich latach dokonała się w naszych społeczeństwach, a najsilniej w amerykańskim. Przywykliśmy sądzić, że w demokracji zmiana władzy dokonuje się wówczas, gdy dotychczasowi wyborcy zmieniają swoje preferencje, podczas gdy obecnie jej przyczyną są w o wiele większej mierze gwałtowne zmiany struktury społecznej.
A więc zmiany rzucające wyzwanie grupom dotychczas dominującym?
Tak.
W Stanach Zjednoczonych pojawiło się w ostatnich latach zjawisko, które nazywam „zagrożoną większością”.
Polega ono na tym, że wskutek wzbierającej fali migracyjnej biali obywatele – zwłaszcza biali mężczyźni – muszą mierzyć się ze świadomością, że za 15–20 lat nie będą już stanowili większości społeczeństwa.
To wystarczy, żeby masowo głosować na ekscentrycznych polityków?
Badania pokazują, że ci spośród białych wyborców, którzy zdają sobie sprawę z tej zmiany, rzeczywiście o wiele częściej skłonni są ich poprzeć. Prezydentury Trumpa nie byłoby jednak, gdyby na kryzys migracyjny nie nałożyły się dwa inne, choć związane z nim procesy demograficzne. Pierwszy to rosnąca przepaść między centrum i peryferiami, czyli między wielkimi ośrodkami miejskimi a wiejskim interiorem, drugi zaś – zmieniająca się struktura wykształcenia.
W jaki sposób te procesy przekładają się na wybory polityczne?
Jeszcze przed kilkoma dekadami brak wyższego wykształcenia nie stanowił problemu społecznego, ponieważ ogromna rzesza białych mężczyzn mogła liczyć na stabilne zatrudnienie w przemyśle, zwłaszcza wydobywczym i motoryzacyjnym. Dziś natomiast, gdy przemysł stracił na znaczeniu na rzecz usług, są oni wypierani z rynku pracy przez coraz lepiej wykształconych młodych ludzi, zwłaszcza przez kobiety. Nie jest przypadkiem, że prawie 65% głosujących poniżej 30. roku życia poparło w ostatnich wyborach Bidena, a nie Trumpa. Wielu zwolennikom republikanów towarzyszy w związku z tym poczucie zagrożenia, przeświadczenie o konieczności stoczenia decydującej bitwy. W 2016 r. Trump zwyciężył w dużej mierze dzięki wpojeniu wyborcom, że jeśli nie wygra teraz, to wskutek zmian społeczno-ekonomicznych już nigdy żaden republikański kandydat może nie dojść do władzy. Moim zdaniem głównym spoiwem trumpizmu jest właśnie to apokaliptyczne myślenie – łączy ono wszystkie grupy społeczne przerażone kierunkiem dokonujących się zmian. Bez tej koalicji strachu nie mielibyśmy czterech lat rządów Trumpa.
Kończącą się właśnie prezydenturę Trumpa należy zatem rozpatrywać w pierwszej kolejności jako fenomen socjologiczny. Co jednak z trumpizmem jako stylem rządzenia? Czy o czymś takim również można mówić?